Jesteś idiotą jeśli myślisz że dostaniesz za darmo telefon na Facebooku



Tyle szczęśliwych osób na Facebooku dawno już nie widziałem. W ostatnich dniach zaobserwowałem, że firmy rozdają telefony każdemu kto weźmie udział w rozdawce. To bardzo dobrze, prawda? Niekoniecznie, po prostu Wy jesteście tak naiwni i głupi że klikacie w takie posty i później fejs sam za Was publikuje takie statusy.

Nie wiem naprawdę jak można być naiwnym aby wierzyć że się dostanie chociaż folijkę na nowy model flagowca. A tutaj sami testerzy. Przeglądam feeda i widzę już posta zaczynającego się od 'hahaha, to naprawdę działa!'. I kurwica mnie strzela i rak internetowy zjada ostatnią wiarę jaką jeszcze udało mi się zachować w społeczeństwo. Fakt, nie ma już idiotycznych, viralowych challene. Teraz są sprytnie przemyślane strony z których dowiesz się kto dzisiaj oglądał twój profil albo sprawdzisz co robiły 2 pijane nastolatki na wyjeździe. Klikasz raz i w Twoim imieniu Facebook będzie publikował virale za które Ty później będziesz się wstydził/a. 

Pozatym, pomyśl jeden z drugim czy rzeczywiście telefon bez folii tak traci na wartości że rozdają go za darmo. Produkty które kosztują 3 tysiące złotych? Czy naprawdę jesteście tak naiwni czy po prostu chęć kliknięcie jest od Was silniejsza? Powiem Wam, że strasznie gotuje się we mnie gdy widzę walla pełnych idiotów i debili. A przecież nie powinno. Przecież to Wasza wina że jesteście łatwowierni. Kiedyś na takich internatów mówiono 'dzieci neo'. Dziś brak słów by to określać.

Żyjecie w Cyberpunku. To już się zaczęło.




Całkiem niedawno, podczas londyńskiej konferencji naukowej Zeitgeist 2015 prof. Stephen Hawking stwierdził, że ludzkość w ciągu 100 lat przestanie być najinteligentniejszą istotą na Ziemi. Straszne, ale jeśli takie poglądy wygłasza wybitny fizyk, to coś musi być na rzeczy.
Niebawem sztuczna inteligencja zacznie odgrywać coraz większą rolę w naszym życiu. Ale czy już teraz nie doświadczamy jej mocy? Nasze smartfony są z nami praktycznie przez całą dobę, przesyłają najważniejsze powiadomienia, dobrze skonfigurowane odpowiadają także na pytania głosowe. Korzystając z naszej lokalizacji są wstanie podać nam, gdzie znajduje się niedaleko nasza ulubiona pizzeria lub ile dzisiaj zajmie nam szacowany powrót do domu. Korzystając z przeglądarek, facebooka czy innych mediów społecznościowych, skomplikowane algorytmy tworzą dla nas unikalne treści byśmy strumieniowo dostawali optymalny dla nas content. A to dopiero początek. Za rogiem przecież czekają okulary od Google a za nimi pojawi się rzesza naśladowców.  Inteligentne zegarki już teraz mierzą nam puls przez całą dobę by w każdej chwili można było sprawdzić nasz stan zdrowia. Hełmy wirtualnej rzeczywistości wracają do łask i obecnie przeżywają swoje kolejne odrodzenia i kto wie, może tym razem da dobre zagoszczą w naszych domostwach, zastępując nam letnie spacery. Nim się obejrzymy, będziemy w pełni zakorzenieni w kulturze futurystycznej którą do tej pory znaliśmy z filmów czy książek. Przyszłość która miała być tylko wyobraźnią autorów po kwasie, coraz częściej puka do naszych drzwi.
Zresztą, patrząc na Tokio czy inne futurystyczne miasta w Chinach, które już wyglądają jak neonowe Babilony to już się zaczęło. Coraz więcej ludzi nie ufa nawigacji i ustawieniom prywatności w urządzeniach w sieci. Geolokalizacja zostawia po nas olbrzymie ślady. Ruch w sieci jest coraz częściej monitorowany i dzięki wyciekom niektórych pracowników, które pracowały dla wielkich korporacji coraz więcej osób zakleja swoje kamerki przednie w laptopach. Paranoja? Przecież żyjemy w Cyberpunku. W Nowojorskich klubach bawią się neogoci którzy na ciele mają implanty a w trakcie dnia zmawiają się na hackowaniu i zdobywaniu informacji. Pamiętacie tę scenę z Matriksa gdzie Neo podąża za króliczkiem? To wygląda dokładnie tak samo. Dzieciaki za pomocą telefonu komórkowe potrafią ładować bilety miesięczne, a specjalne nakładki w bankomatach mogą doprowadzić nas do utraty gotówki na rzecz cwanych crackerów. Dokładnie tak jak to było ostatnio na warszawskim Bródnie. Cyberpunk już się zaczął. Nie jest jeszcze to poziom z najlepszych klasyków, ale to wina kryzysów i sytuacji zbrojnej na świecie.
Co będzie jak to tego wszystkiego dojdą androidy? Co się stanie jak słodziutka gosposia zostanie zainfekowana i któregoś razu postanowi zrobić krzywdę człowiekowi? Albo zacznie mówić wprost co o nas myśli? Jak zaprogramować takie maszyny żebyśmy mogli je kontrolować a jednocześnie dostawać od sztucznej inteligencji to co najlepsze? Profesor mówi „Sztuczna inteligencja musi robić dokładnie to, czego chcemy”. To żądne odkrycie, to raczej priorytet który powinien być brany przy każdych eksperymentach. Inżynierowie powinni nie powinni bawić się w Boga i szukać możliwości aplikowania maszynom emocji. Bez emocji będą to urządzenia które wykonują tylko polecenia.
Póki co na szczęście daleko jesteśmy od wyposażenia sztucznej inteligencji w każdej rodzinie. Na roboty jeszcze za wcześnie. Biorąc pod uwagę sytuacje w naszym kraju, przeciętnego Kowalskiego nie będzie stać na takie cudeńka jak androidy nawet paręnaście lat po tym jak zostaną rzucone na taśmę produkcyjną. Paradoksalnie, najbezpieczniejsze miejsca to biedne kraje. Zresztą, obecnie zabawy w Boga stoją na marnym poziomie. Wystarczy przypomnieć sobie sławny eksperyment Microsoftu nad algorytmem wykrywającym wiek danej osoby po zdjęciu.
Nie mniej jednak jestem ciekawy czy czarne scenariusze z filmów SF się spełnią. W razie czego zawsze będziemy mogli kupić tańszy model, bez wifi;)

Jutuber chciał 20 tysięcy dolków za reklamę gry. Deweloper odmówił. Autor kanału przesadził?




Jak dokładnie wszyscy wiemy, YouTube stał się wylęgarnią gimbazy. No dobra, piszę trochę zaczepnie bo przecież znajduje się w nim również dużo ambitnego kontentu. Największy prym w dalszym ciągu wiodą kanały growe. Młode pokolenie wychowywane na filmikach z Minecrafta z wywieszonym jęzorem oglądają każde odcinki swoich idoli z internetu. Ogólnie YouTube grami stoi co potwierdza nowy odłam giganta który niedawno wystartował - YouTube Gaming.

Fakty są dosyć jasne. Kanały gamingowe największych graczy na rynku to maszynki do robienia pieniędzy. Generują olbrzymi ruch i porównywalne są do kanałów telewizyjnych. Sam oglądam Rocka bo jako jeden z nielicznych prowadzi program w miarę normalnie i spokojnie, więc nie muszę grać w duże ilości gier by znać branżunie. Wczoraj na łamach Antyweba przeczytałem tekst o pewnym graczu do którego zwrócili się deweloperzy jednej z gier. Rozdawali oni bezpłatnie kody do swojej produkcji graczom, aby Ci na swoich kanałach mogli ją pokazać. Większość twórców lubi gratisy więc łyknęli propozycję za darmoszkę. Natomiast jeden z jutuberów odpowiedział że owszem, zgodzi się ale chce wynagrodzenie za reklamę w wysokości 20 tysięcy dolków. Dużo? Deweloper nawet nie targował się z chciwym autorem i po prostu odmówił grzecznie.

W większości przypadków głosy w komentarzach są jednoznaczne - typa pojebało by żądać od firmy 20.000$ za zagranie w grę przed kamerą. Jak dla mnie sytuacja jest odwrotna. Typów pojebało że sprzedają się za gratisy. Bo zapomniałem Wam powiedzieć że mówimy o graczach którzy mają ok miliona subskrybentów. To teraz wyobraźcie sobie reklamę w telewizji w paśmie  np. gdzie widzów nie ma więcej niż milion. 20 koła dolków to śmieszna cena. Reklama mignie i tyle ją widz zapamięta. Natomiast kanał YT można wykorzystać o wiele efektywniej. Niestety, twórcy nie znają swojej wartości i najczęściej biorą tylko kasę za wyświetlenia. Więc gratisy tego typu przyjmują z otwartymi ramionami niczym małoletnie szafiarki. I tym samym psują sami sobie rynek.

To co się wydarzyło to dopiero przedsmak. Firmy już muszą się liczyć z opiniotwórczością popularnych letsplayerów. I mimo że na dzień dzisiejszy cena niektórym wydaje się zbyt wysoka to z biegiem czasu będzie ona standardem. Wystarczy parę następnych miesięcy. Sami zobaczycie. I po co było się uczyć? Trzeba było grać w gry;)



Najlepsza kanapka w McDonald’s





Nie jem mięsa. No prawie. Od wołowiny i szynki parmeńskiej ciężko mi się odzwyczaić. A już na pewno nie jadam zbyt często w fast foodach. No chyba, że widzę reklamę że wymyślono jakąś nową kanapkę to czasami zajrzę. Zazwyczaj jednorazowo na parę miesięcy. I mimo że ostatni raz w Macu jadłem jakoś chyba w maju, nie ciągnęło mnie tam z powrotem.

Zresztą, do Maca nigdy mnie nie ciągnęło i to nie z powodów o jakich myślicie. Kompletnie nic mnie nie interesuje to co kto mówi na temat zdrowego odżywiania. I mimo, że sam jem tylko zdrowe rzeczy, tak czasami chipsy czy burgera zjeść muszę. Nienawidzę kebabów. Do Maca nie chodziłem z prostej przyczyny. Ich burgery były zawsze dla mnie zbyt delikatne. Na co dzień jestem na diecie wegańskiej, ale jak w końcu najdzie mnie ochota na wołowinę to mam nadzieję zjeść ucztę wikingów. Najlepiej jeszcze żeby było w środku surowe, ale w cuda nie wierzę. W każdej sieciówce mięso jest wysmażone poza oficjalną skalę smażenia. Dobrze usmażyć mięso to sztuka więc nie mam żadnych oczekiwań dla dzieciaków z ulicy, którzy pracują za najniższą krajową na kuchni. Poza samym mięsem kanapki z tej sieciówki kojarzyły mi się z produktami którymi ciężko się najeść a najwięcej odwiedzających to dzieciaki.

Przechodząc dzisiaj zauważyłem że mają znowu podwójne McRoyal. To kanapki dla prawdziwych fanów mięsa, 2 duże (jak na standardy) kotlety i 2 plastry sera. A do tego podają jako nowość papryczki jalapeno. I od razu wiedziałem że muszę tego spróbować. No bo wiecie, jeśli burgery to konkretne i najchętniej na ostro. Dlaczego? Ostre walory zawsze podkreślają smak mięsa i raczej nie kojarzą się z McDonalds. Nie zamierzam się tu rozwodzić nad smakiem czy kruchością bułki czy innymi pierdołami. Powiem tylko krótko - W końcu można zjeść dobrego, dużego i wyrazistego burgera. I tyle. Albo aż tyle bo to najlepszy burger jakiego jadłem w MC.

I to właściwie tyle. Nie miała to być recenzja burgera bo nie ma nad czym tu się rozwodzić. Dużo mięcha z serem, które w końcu ma dopalacz. Póki co wystarczy. Może zajrzę znowu za kwartał. A może już nigdy. Zobaczymy. Teraz znowu tylko hummus i soja.



Blogi kulinarne to w 99% nic nie znaczący brudnopis.






W najnowszym numerze magazynu Press trafiłem na listę najlepszych blogów książkowych. Zestawienie jak ich setki, ale całkiem dobrze oddające realia miejcs w szeregu najbardziej popularnych blogów o takiej tematyce. Oczywiście jak to w takich top listach zawsze bywa, można się spierać czy nie powinno się czegoś dorzucić, czegoś wywalić itp. Sami wiecie o co chodzi.

Ale trafiając na ten tekst od razu wpadłem na pomysł że też chcę! Wiecie, zrobić jakiś ranking. W poprzednim numerze było o blogach męskich, w aktualnym o książkowych więc te mam z głowy. A że akurat z koleżanką w pracy rozmawialiśmy o jedzeniu to wpadłem na pomysł że będą to popularne ostatnio blogi kulinarne. Ale nie te najbardziej znane. Po co pisać o tym co wiadomo. Pomyślałem że zajrzę na grupy blogerskie i poszukam czegoś wśród młodzików. Zobaczymy jakie ścierwo jedzą. Przeszukując najnowsze posty, szukałem czegoś naprawdę fajnego i tu mnie spotkało pozytywne zaskoczenie. Otóż ok 80% tytułów najnowszych postów mówi nam o tym, że wszyscy naprawdę chcą jeść dobre, czasem zdrowe czasem mniej posiłki. A na pewno urozmaicone. Wypas, w końcu napiszę coś co mnie pozytywnie ostatnio zaskoczyło i będę rozpływał się w pochwałach nad młodymi (najczęściej) blogerkami.

I dupa. Przejrzałem w 4 godziny ok 50 blogów bo chciałem zrobić coś w stylu 5 najciekawiej zapowiadających się blogów. Żaden nie był blogiem. Wszystkie to brudnopisy, pamiętniki z przepisami. Nic więcej. I nie dlatego że te przepisy były złe czy kopiowane czy miały słabe szablony. Wszystkie te blogi po prostu miały identyczny sposób prowadzenia.

Pierwszy sposób - Po prostu wrzucony przepis.
Drugi sposób  - Parę zdjęć z przygotowywania, gotowania i efekt końcowy.


Czy ktokolwiek regularnie zajrzałby do takiego bloga? Oprócz mamy czy siostry? Co jest tam takiego czego nie znajdę w popularnych książkach kucharskich online? Pierwszy post. Sałatka. Drugi post jakieś ciasto. Trzeci, guacamole. No i co z tego? Jakbym chciał zrobić guacamole to bym wpisał w Google odpowiednią frazę lub w YouTube. Zero wyrazistości, zero ciekawostek, przebranych owoców, historii przyprawy czy 30 sposobów podania paluszków rybnych. Tylko przepis pod przepisem. Jeśli ktoś chce prowadzić swoją własną książkę kucharską to ok. Rzeczywiście jest to jakiś sposób. Jeśli ktoś chce dotrzeć swoimi przepisami do jakiejś grupy docelowej i mieć czytelników to mam dla takich blogerów kulinarnych złą wiadomość. Najpóźniej za pół roku i tak dacie sobie z tym spokój. Nie potraficie dać nic czego nie znajdę w Google. Niestety. Nawet jeśli przepis jest tak wyjebany, że język odkrywa całkowite nowe rejony smaku to co z tego? Nikt Wam nie uwierzy. To nie jest tak jak Wam piszą poradniki. Rób swoje, pisz posty za jakiś czas zaczniesz zarabiać. Muszę Cię zmartwić, nie zaczniesz. Nie dostaniesz nawet w gratisie torebki ryżu od firm.

Cały myk polega na tym, że książki z przepisami także słabo się sprzedają. Dlatego blogi kulinarne trzeba by było połączyć np. Że zdrowym trybem życia lub z jakimiś przekonaniami czy wprowadzić elementy hobbystyczne. Jak np. Jedzenie z filmów, czy potrawy z Gry o Tron. Można inaczej? No pewnie i te pomysły już wdrożono z całkiem niezłym skutkiem. Można przecież zrobić bloga z kuchnią danego rejonu świata i opisywać dodatkowo kulturę, przyzwyczajenia itp. Można też żartobliwie np. Posiłki do dychy czy (dla prawdziwych wikingów) 'Bez mięsa ani rusz'. (nazwa jeszcze wolna, podzielcie się za parę lat zarobkami). Można też robić cuda z samego ziemniaka i znaleźć swoją niszę i być w niej mistrzem. Ale nie robić bloga i jebać przepisy. Kto je będzie czytał?

Podsumowując - znów nie zrobię żadnego rankingu i znów pluję jadem. Ale to nie moja wina. Serio. A dlaczego nie zrobić np. Jedzenie podane w bucie? I robić niespotykane instalacje z jedzenia i dodatkowo trzaskać hajs od firm obuwniczych, heh?



Szukanie mieszkania to najgorsza rzecz jaką może nam się przytrafić




Zbliża się październik, już za niecały miesiąc studenciaki ze słoikami zaczną nawiedzać popularne miasta w celach zasiedlenia na czas nieokreślony. Ależ ja im kurwa współczuję.

Przeprowadzki są gorsze niż wybór szkoły. Gorsze niż wybór kierunku studiów, nawet gorsze niż szukanie pracy. Dla nerdów dalej łatwiejsze jednak niż szukanie dziewczyny. Ja swoje przeprowadzki wspominam jak najgorszy koszmar. Jak coś co przeprowadzałem pod przymusem i ostateczność na którą zawsze się czeka do ostatniej chwili. A przecież zmiana miejsca zamieszkania powinna kojarzyć się z czymś zajebistym, z małym resetem i ogólnie nowym startem. Czemu tak niekomfortowo się czujemy kiedy musimy zmienić swoją bazę?

Jasne, pierwsze zamieszkanie nie jest niczym strasznym. No chyba że się całe życie spędziło przy cycku mamusi i jest się życiową melepetą, to może nas trochę przerosnąć wizja prania skarpetek czy robienie sobie kanapek. Właściwie pierwsze opuszczenie domu w którym się dorastało jest czymś niezwykłym, czymś uroczystym a jednocześnie nieprzewidywalnym. To podobne uczucie kiedy się wypływa pierwszy raz na morze. Nie wiemy kompletnie czego możemy się spodziewać. Potem odkrywamy ciemną stronę mieszkania bez rodziców i psujemy sobie życie nieustanną impreza. Ale ja nie o tym. Także pierwszy raz, może być przyjemny. Następne są już bolesne. I wie to każdy kto kto już przeprowadzał się parokrotnie.

Gorsze od samej przeprowadzki są poszukiwania. I bynajmniej nie pierścienia czy dobrego elektro na mieście. Poszukiwania mieszkania zaczynamy albo od ogłoszeń w gazecie (podobno tak się jeszcze robi) albo na popularnych portalach ogłoszeniowych. Pierwsze parę telefonów i szybki szlug na balkonie. 'Kurwa, większość nie odbiera, Ci którzy odbierają nie chcą kota, tamci chcą 3 kafle kaucji a jeszcze inni się mają odezwać. A zostało już tak mało czasu'. Następnego dnia to samo. Dzwonimy, odbiera agentura. Przemiła Pani mówi że pokazują mieszkania po rejestracji się u nich w agencji. Wpisowe 250zł. No ale takie ładne mieszkanko mają, bierzemy bez zastanawiania. Szybka rejestracja i szybki przelew. Potwierdzenie nadania możemy wydrukować na miejscu więc jedziemy. Na miejscu okazuje się że te mieszkanie już jest nieaktualne, ale skoro już się zarejestrowaliśmy to mamy się nie przejmować, znajdą nam inne. Ok, więc czekamy na telefon i wracamy do domu.

Następnego dnia w ogłoszeniach widzisz mieszkanie marzenie. Zajebista dzielnia, metro podjeżdża do pokoju i całodobowy market na dole. Dodano minutę temu. Myślisz sobie - jest już moje. Dzwonisz. Agencja, tym razem inna. Gadka ta sama: Wpisowe, rejestracja i masz mieszkanie. W międzyczasie dzwonią z wcześniejszej agentury i mają jakieś mieszkanie na obrzeżach. Grzecznie dziękujesz, mówisz że oddzwonisz bo przecież znalazłeś swoje Małe Eldorado w nowym ogłoszeniu. Ale tym razem znasz zasady, jesteś nauczony i nieufny. Pytasz więc Panią czy na bank te mieszkanie jest jeszcze aktualne, bo nie chcesz znowu bulić. Osoba potwierdza, tak mamy te mieszkanie, jest aktualne i możemy się od razu umówić na godzinę oglądania. Podajesz więc termin za 2 godziny bo Cię dupsko piecze i już najchętniej zrobiłbyś dzisiaj parapetówkę. A jeśli nie to przynajmniej dobrze się najebał znaleźnym lokum. Wpisowe 'tylko' 120zł więc myk i przelane. Jedziesz go agentury za 2 godziny spotkać się z typem który ma cię zawieść do mieszkania. ERROR. 'Wie Pan/Pani w tym czasie w którym Pan się rejestrował znalazł się chętny na te mieszkanie i jest już nieaktualne'. Spoko, myślisz sobie. Po prostu Fakt jutro pokaże znowu okładkę z rozkrwawionym czyimś ryjem. I nie będzie to Twój ryj.

3 głębokie oddechy i zdajesz sobie sprawę co się właśnie stało. Wydałeś łącznie 370zł a mieszkania nie obejrzałeś żadnego. Kupujesz ramę fajek, 6cio pak i jedziesz do znajomych bo nie chcesz nikogo zabić. Oczywiście takie robienie w wała jest stare jak świat. Podałem tu tylko przykład, mnie to nie spotkało osobiście ale jak szukałem mieszkania i miałem takie propozycje to zawsze googlowałem firmy. Zawsze to byli naciągacze. Więc pijesz piwo, idziesz kimać i jutro znowu polujesz. Jeden telefon, drugi i masz już poumawiane wizyty. Jeździsz więc po mieście jak turysta, odwiedzasz miejsca o których nawet nie miałeś pojęcia że istnieją oraz zaznajamiasz się z folklorem designu poszczególnych mieszkań. A tam: Meblościanka, albo kuchnia we wnęce szerokości 1m. Znajdujesz nawet ładne ale puste mieszkanie. No trudno, kupi się meble z Ikei i będzie przestronnie i minimalistycznie. Bierzemy. Właściciel mówi że chce kaucje w wysokości podwójnego czynszu, Duże mieszkanie, jeszcze większe się wydaje bez mebli więc 1700zł nie brzmi jakoś strasznie. Kaucja wyniesie 3400zł + czynsz 1700zł. Na początek 5100zł. Super. Tym bardziej że zapewne z poprzedniego lokum kaucji nie odzyskaliście bo właściciel/ka po tylu latach nie wynajmowania nie może odżałować zarysowanej lekko podłogi, czy plamy na ścianie albo łóżka z wyszczerbioną podpórką. Norma. Kaucji jeszcze ani razu nie udało mi się odzyskać. Ba, byli nawet tacy właściciele (2 razy pod rząd) że bez oglądania mieszkania na sam koniec wyprowadzki nie mieli pełnej kaucji i szukali powodów jakby tu przyciąć w chuja. Co oczywiście świadczyło że od początku mieli się nie wypłacić.

Ok, w końcu wynająłeś mieszkanie albo pokój za jeden tysiak + tysiak kaucja. No trudno, ze 2 miechy pożre się gruz ze ścian ale od trzeciego jakoś będzie. Nie będzie bo okazuje się że opłaty ciągną tyle światła i wody, że cała wioska w Etiopii mogłaby zorganizować Sylwestra. Także odkujesz się po pół roku. A za pół roku znowu szukanie mieszkania bo córka właściciela/ki się wprowadza. Uśmiech!

Jesteś nikim w internecie




I wcale nie musisz się z tego powodu nadmiernie przejmować. Powiem więcej, jeśli nie udostępniasz przesadnie dużej ilości treści to być może masz ciekawsze życie od tego internetowego. Albo masz po prostu na nie wyjebane.

Chociaż niektórym wydaje się że ich konta w serwisach internetowych coś znaczą to tak naprawdę są w błędzie. Nasze avatary w sieci nie znaczą kompletnie nic. Chociaż brak kont w popularnych portalach społecznościowych w teorii oznacza że nie istniejemy. To tylko pozory, bo jak już zdamy sobie sprawę z tego jak mało nasza opinia znaczy, wtedy dojdzie do nas że sami jesteśmy w internecie zerem. Zwykłym avatarem. I mimo że w większości przypadków z naszym realnym zdjęciem to wciąż jesteśmy tylko kontem, zlepkiem tego co chcemy pokazać innym. Bez naturalnych zachowań, rzadko z niekorzystnymi zdjęciami czy polubionymi statusami które mogą uchodzić za chujową opinię.

Często użytkownicy popularnych portali tworzą swoje konto niczym nienaganna wizytówka i w teorii jest to ok. Wiadomo przecież że jak nas widzą tak nas piszą. Natomiast niektórzy są straszliwie swoimi kontami przejęci. Bo jak inaczej nazwać wrzucanie codziennie tego samego selfie? For likes? Bitch pliz to tylko nic nie znaczące kliknięcia. Po nich i tak nic nie zostanie. Wiadomo że jesteśmy pokoleniem narcyzów i lubimy dzielić się że znajomymi naszymi przeżyciami więc niby jesteśmy kryci. Natomiast musimy pamiętać że to tylko cyfrowa wizytówka, nic nie znacząca część globalnej sieci. Zaledwie parę zer i jedynek. To wszystko co znaczy Twój profil w cyfrowym życiu.
Czemu o tym wspominam? Otóż oglądając dzisiaj jakiś serial na Foxie moją uwagę przykuł dialog pewnej młodej lekarki z przyjaciółką. Otóż doszły one do wniosków, że skoro im nie wychodzi w życiu to zapewne jest to wina ich słabych profili na Facebooku. Co za brednie. Przecież to zawsze my osobiście jesteśmy reprezentantami naszej obecności na tym padole. Nie konta na Twitterze czy Instagramie. Gdyby nagle jakiś portal pożegnał się z różnych powodów że swoimi użytkownikami to co tak naprawdę by się dla nas stało? Kompletnie nic bo w sieci jesteśmy nikim. Nic by się dla nas nie zmieniło prawda? Dalej byśmy zajmowali się swoimi zwyczajnymi sprawami i pewnie znaleźli sobie jakąś nową platformę socjalną.

Dlatego z punktu widzenia globalnego w internecie jesteś nikim. Niczym trwałym, niczym prawdziwym. Nadal możesz mieć fajne życie i miliony na koncie bez milionów followersów na instagramie. Serio. A jeśli ktoś uważa że jest kimś, bo np. na forum ma 5 tysięcy wpisów i range epicką to musi być niezłym zjebem. No chyba że wie że to nic nie znaczy. Wtedy świadomie wie że jest nikim, spędza po prostu czas w sieci. Natomiast jeśli ktoś żyje swoim profilem myśląc że cokolwiek zmienia musi wiedzieć że na dobrą sprawę nic tam nie znaczymy. Wszyscy w sieci jesteśmy nikim. Nawet super - fajny admin czy moderator z ulubionej grupy czy forum. I mam nadzieję że długo się nic w tej materii nie zmieni i nadal będziemy nikim.

10 kroków które pomogą Ci zrobić pyszną kawę w domu



Oto krótkie tipy które ułatwią wam parzenie kawy w domu podrzucone przez mojego znajomego - Roberta. Jeśli już nauczycie się odpowiednio ją przyrządzać to nigdy nie wejdziecie do Starbucksa.

1. Używaj świeżo palonej kawy max 2 m-ce od wypalenia, ale im bardziej świeża tym lepiej.
2. Kawę zmiel bezpośrednio przed parzeniem, własny młynek to podstawa – musi być żarnowy, te z ostrzami odpadają.
3. Ponad 90% kawy to woda. Używaj więc wody miękkiej, przefiltrowanej. Polecam dzbanki filtrujące, albo bardziej zaawansowane filtry.
4. Użyj odpowiedniego sprzętu do parzenia kawy. Kawa nie powinna mieć styczności z wodą dłużej niż 5 minut. Jeżeli myślisz, że możesz zrobić dobrą kawę poprzez zalanie jej wodą w szklance, to niestety jesteś w błędzie. Na rynku znajduje się wiele ciekawych urządzeń do parzenia kawy, na pewno znajdziesz coś dla siebie.
5. Jeżeli planujesz zabawę z espresso, bierz pod uwagę tylko ekspresy kolbowe, te automatyczne odpuść sobie. Musisz zadbać również wtedy o odpowiedniej klasy młynek.
6. Jeżeli lubisz kawę z mlekiem, spień ciepłe mleko (ok. 70 C), nie wlewaj zimnego mleka.
7. Wybieraj kawy wypalone odpowiednio do metody z której będziesz korzystał. Kawy pod espresso wypalane są znacznie ciemniej, niż kawy pod alternatywę.
8. Wspieraj lokalne palarnie, oczywiście pod warunkiem, że mają dobrej jakości ziarna.
9. Eksperymentuj, szukaj swojego smaku, kieruj się własnym gustem.
10. Have fun!

Zdjęcia (poza coverem) pochodzą od autora tekstu. Jeśli chcielibyście o coś zapytać – piszcie.
Roberta możecie obserwować na instagramie - https://instagram.com/cannabee776i99/









Czym się różni blogerka modowa od szafiarki?




Wczoraj pewna dziewczyna podesłała mi link do swojego bloga. Chciała zasięgnąć rady apropos nazwy. Oczywiście tak jak zapewniałem, wszystkie podesłane blogi sprawdzam i zawsze nawiązuję jakiś dialog z osobą która zasięga rady. Osoba miała całkiem ładny theme i dobrze skrojone zdjęcia optymalnych rozmiarów. Trochę za dużo w panelu bocznym nawaliła dodatków co oczywiście jej wypomniałem, ale sama nazwa była dobra, a nawet bardzo dobra. Pewnie chciała po prostu zwrócić uwagę na bloga, co odbieram raczej neutralnie. Zostawiłem więc jej wpis, łechtając ego że ma bardzo fajnego bloga modowego. W odpowiedzi dostałem komentarz tu cyt:

 'JESTEM SZAFIARKĄ A NIE BLOGERKĄ MODOWĄ'.

Powiem szczerze, że dla mnie jako faceta wcześniej w nazewnictwie różnicy nie było. Myślałem po prostu że to właściwie jedno i to samo. Więc oczywiście grzecznie zapytałem ją o różnicę. Odpowiedzi niestety nie dostałem do dziś.

Zacząłem więc szperać w Google, czytałem jakiś wywiad, ale żadnej odpowiedzi na te nurtujące mnie pytanie nie dostałem. Więc korzystając z tego, że prowadzę bloga, chciałbym zapytać moich czytelników i uzyskać pomoc w tym temacie. Człowiek się uczy całe życie, ale nadal nie wiem czym się różni blog modowy od szafiarskiego. Jakieś pomysły?

Nie płakałem po tęczy

Fot. Marcin Wziontek Photography


Wiadomość o rozebraniu tęczy była chyba największym prezentem jaki mógł sobie wyobrazić każdy homofob, prawdziwy patriota czy jak tam jeszcze opinia publiczna zwykła nazywać przeciwników instalacji. Jedna strona się cieszy, druga płacze a ja po prostu mam na to wyjebane.

No bo o czym tu dyskutować? O kawałku metalu z kolorowymi wstawkami? A wiem, o symbol najważniejszego sporu XXI wieku. Jebać to, Warszawa sobie bez tęczy poradzi. To nie jest żadna wygrana czy przegrana któreś ze stron konfliktu. Po prostu uznano że nie ma sensu jej trzymać i doprowadzać do bezsensownych konfliktów które przez nią się rodziły. Przez sztuczną tęczę kurwa jego jebana mać! Jakim to trzeba być idiotą żeby brać stronę przeciwników kolorowej instalacji. Jakim trzeba być kretynem żeby bronić idei związków homoseksualnych za pomocą zabawki w centrum miasta. Czekam jeszcze tylko na konflikt o tym, że w jakiejś bajce był niewłaściwy kolor torebki...oh, wait.

Chociaż z drugiej strony pokazało to, jakie mamy słabe państwo. Jak każdy odważniak wychodzi na ulicę by się że sobą napierdalać o kawałek instalacji, krzyż czy inne chujstwo a nie wychodzą do złodziei z rządu którzy okradają ich na każdym kroku. Nie wychodzą napierdalać się z nieuczciwymi developerami przez których rodziny nie mają gdzie mieszkać albo dzieci umierają z głodu. Nie biorą udziału w niczym ważnym i nigdy nie będą. Oni zawsze będą się kłócić na forum o byle pierdołę zamiast zmieniać świat.

Dlaczego dla przykładu nie wysadzić Pałacu Kultury, symbolu wrogiego Socjalizmu? Jednego budynku? Przecież on i tak nie jest do niczego potrzebny. No chyba że Sala Kongresowa której sufit spada na łeb archaicznych gwiazd epoki naszych ciotek czy dziadków. Dlatego tak mała rzecz jak spór o tęczę czy krzyż moim zdaniem jest jedynie okazją do przebicia bańki że swoją frustracją. Wyjdą, pokrzyczą i zapomną. A niektórym się będzie wydawać że zmieniają cokolwiek bo to jest akurat mega ważne. Jebać. Jednych i drugich. Nie różnią się niczym od trolli w internetach którzy po prostu chcą pokrzyczeć.


Nie będę też płakał jeśli nie znajdą złotego pociągu. Nie ucieszy mnie również jego odnalezienie. Nie interesują mnie tak mało ważne sprawy. Trzeba patrzeć w przyszłość szerzej, a podejście że 'należy zaczynać od małych rzeczy' pozostawmy specom od mowy motywacyjnej.  To nigdy nie jest i nie było prawdą. Owszem, cel można osiągnąć dzięki takiej mrówczej pracy i często jest latami wypracowywany, natomiast jest do zrealizowania jeśli się w ogóle jakiś cel posiada.

Żadna z tych chujowych walk nigdy nie miała poważnego celu, więc nie będę płakał również po tęczy.

Masz już nazwę dla swojego bloga? To teraz czas na platformę do blogowania.

e


Przed przeczytaniem poniższego materiału zajrzyj koniecznie na poprzedni wpis Blogerze! Czy Twoja nazwa nie jest beznadziejna?

Ok. Wymyśliłeś już, drogi blogerze swoją nazwę na wypociny. Albo na zdjęcia. Whatever. Chcesz już być cytowany i najlepiej od razu zacząć pisać bo Twoja czaszka nie wytrzymuje pomysłów na rozkręcenie swojej marki? To świetnie! Natomiast musisz jeszcze mieć miejsce na publikacje. No chyba że od razu dostałeś/aś propozycję od jakiegoś giganta by za dobry hajs publikować epickie teksty w ich olbrzymich serwisach. Jeśli nie to musisz sam sobie znaleźć swój kawałek internetu.

Wiesz na pewno że kiedyś nasi przodkowie bazgrali na ścianach w jaskini. Ciekawe jaki mieli zasięg nie? I kto te ich wypociny czytał. Natomiast osobiście nie zalecam pisania na murach, chociaż może i dobry w tym byłby biznes. Wiecie, taki bezpośredni z lekką dawką adrenaliny. No ale skoro chcesz publikować w internecie to musimy znaleźć platformę. Od wielu lat trwa spór odnośnie tego gdzie publikować. Teraz będzie najśmieszniejsze. Wielu znanych już blogerów jak jeden mąż powtarza TYLKO WŁASNY SERWER! A większość zaczynała na platformach bezpłatnych. No ale olać rady pod publiczkę a czas na konkrety. Jak pewnie niektórzy z Was doskonale wiedzą, sytuacja w internetach zmieniła się od paru lat. Teraz jest mnóstwo blogów a większość kończy się nim się na dobre zaczęła. Dlatego jak nie jesteś pewny/a że będziesz dalej się bawić w prowadzenie swojego bloga za np. rok czasu to nie zaczynaj w ogóle. Serio. W rok zarobisz legalnie pracując za jakiś psi grosz, z pisania nic raczej nie będzie. Jasne, może dostaniesz próbki kosmetyków albo bilet do kina. Super.

Jeśli wiesz, że będziesz prowadzić bloga przynajmniej 2 lata możesz czytać dalej. Zresztą, zastanawiasz się pewnie teraz czemu akurat masz czytać to co piszę, skoro mój blog ma 20 wpisów? Nie sugeruj się tym totalnie. Ten blog to nowy twór. Całkowicie inny niż poprzednie. Swoje obserwacje popieram tym, że obecnie prowadzę pewien kulturalny blog i fanpage który niedługo dobije do tysiąca fanów na FB, drugi fanpage pewnej platformy ma już prawie 3,5k fanów a stronę od której wszystko się zaczęło (muzyka i imprezy) poprowadziłem do bliska 10k fanów. Prowadziłem projekt przez 3 lata sumiennie dzień w dzień. Niestety nie był mój. Dlatego nigdy nic nie prowadzicie z kimś lub dla kogoś. Pamiętajcie o tym. Dodatkowo scenę obserwuję już blisko 6 lat. Może i małe mam doświadczenie biorąc pod uwagę rozstrzał wszystkiego, ale coś tam już wiem. I faktycznie, piszę czysto teoretycznie ale w miarę świeżo. Ostatnie większe poradniki to np. książka znanego blogera o sytuacji sprzed 5 lat. A czasy się zmieniają.

Wracając do tematu (zakładając że czytasz dalej), jeśli wiesz że będziesz w grze przynajmniej 2 lata rób bloga. Jaką wybierzesz platformę zależy tak naprawdę tylko od tego, jak chcesz żeby blog wyglądał. Najlepiej na początku sprawdzić jakie są szablony. A o wyglądzie powiemy sobie w następnej części. Wiadomo że obecnie 2 największe marki to Wordpress i Blogger. Zapomnijmy o innych. Inne platformy upadają, mają słabe indeksowanie, trzeba sobie samemu radzić a i sama społeczność jest mała. Tak naprawdę można mieć bloga wszędzie jeśli wiemy że nie upadnie i będą nas czytały tysiące. Reszta jest nieważna. Wszędzie szablon można zmodyfikować, kupić, wgrać. Natomiast wybierając jedną z tych 2 platform mamy pewność stałego supportu oraz najbardziej popularnych widgetów. 

Która platforma jest lepsza? Tego nikt Wam nie powie. Może ktoś Wam doradzić z różnych pobudek, natomiast najlepiej załóżcie konto w obydwu. Sprawdźcie jak Wam leży. To będzie Wasz dom przez najbliższy czas. Ma tam być Wam wygodnie, nawet z butami na na stole. Wcześniejsze moje blogi czy projekty były oparte na Wordpressie. Ten blog jest pierwszy na Bloggerze. Pisze się jednak tak samo - klawiaturą;) Wiadomo, że na WP jest więcej możliwości, ok zgoda. Ale na pełnym WP. Nie na platformie do blogowania z domeną worpdress.com. Jasne, dalej technicznie w teorii wygrywa WP, ale musicie się naprawdę albo dobrze znać albo mieć mega wymagania jesli potrzebny jest Wam na początek taki kombajn. Osobiście polecam WP pod jednym warunkiem - swoje już jakiś czas robicie, przechodzicie na własną domenę oraz serwer i wtedy zaczynają cuda. Chociaż ostatnio ktoś mi udowodnił że można zrobić duży serwer na bloggerze -LINK

Natomiast to co ma Blogger to mistrzowskie SEO. Nie musicie być znawcami od pozycjonowania (chociaż krótki poradnik także wrzucę) bo platforma Google wszystko robi za Was i wyżej indeksuje bloga w wyszukiwarce. A przecież o to nam chodzi prawda? Druga sprawa to społeczność. Jasne, więcej jest chłamu ale jednak łatwiej jest nawiązać kontakt z blogerami, sprawdzać nowe wpisy i ogólnie szybciej rozreklamować swojego bloga. Generalnie patrząc pod pryzmatem blogerek modowych, to większość z nich wybiła się dzięki platformie od Google. Ale jak wspomniałem na początku - każda platforma będzie w porządku jeśli masz czytelników i prezentujesz wartościowy content.

Podsumowując - Najbardziej popularne platformy to Blogspot oraz Wordpress. Jeśli jednak chcesz pisać gdzie indziej i masz ku temu dobrą strategię, albo z pewnych względów wydaje Ci się to dobrym wyborem -zaryzykuj. Natomiast odradzam początkującym blogerom od razu pakowanie się we własną domenę i hosting. Wiadomo, że na początku są to marne pieniądze w skali roku, ale jeśli nie masz czytelników nie potrzebna Ci w pierwszych miesiącach pisania profesjonalna strona. Na to przyjdzie czas później. Jak już będziesz znanym blogerem. A nie ma nic gorszego jak ładna strona na własnym serwerze, z wydanym hajsem na domenę i hosting po roku promocji bez czytelników. Trust me. 


Natalia jest ostro uzależniona od facebooka



Z Natalią poznałem się jakieś 4, może 5 lat temu. Może w jakiejś imprezowni w Warszawie, chyba w Kamieniołomach. Nie zaiskrzyło, ale wcale nie miało. Mieliśmy taki układ, że po prostu byliśmy dla siebie interesującymi znajonymi. To tak w kwestii nakreślenia tematu.

Natalia była od zawsze pochłonięta wiadomościami że świata. Takimi trendami dla młodych osób. Już podczas naszego zapoznania, okazało się że dziewczyna ma sporo zainteresowań. To czyniło z niej interesującą osobę. To również miało ją w przyszłości zniszczyć i doprowadzić do załamania psychicznego. Zresztą, Natalia już na początku imprezy o ile dobrze pamiętam odpaliła Facebook na jakimś paździerzastym telefonie i zaprosiła mnie do znajomych. No fakt, przecież w praktyce już się znaliśmy.

Natalia jarała się fotografią od zawsze. Przynajmniej tak mi mówiła. Zaraz potem do jej hobby dołączyła moda. Często na necie wymienialiśmy się jakimiś nowymi zdjęciami z sesji czy podsyłałem jej linki o nowych projektantach i pokazach. Oczywiście wszystko za pomocą serwisu Facebook ale wtedy nie miało to takiego znaczenia. Albo po prostu tak myślałem. Jakiś czas później do grona zainteresowań dołączyły imprezy i ogólnie muzyka wraz z koncertami i festiwalami. Natalia coraz częściej przysyłała mi linki do eventów klubowych a i ja sporo wtedy działałem przy promocjach tego typu imprez. Dlatego też wielokrotnie wspominałem jej, że jeśli chce być z czymś na bieżąco to powinna sobie odpowiednio skonfigurować fejsa. Wiecie, tak żeby nie widziała mord znajomych, ich dzieci czy zdjęć wspólnego wypadu z mężem do Ciechocinka. Sam feed polubionych i ważnej dla niej treści.

Natalia szybko łyknęła bakcyla i stworzyła sobie platformę bez aktualizacji statusów znajomych, za to z najmodniejszymi miejscówkami na mieście, najlepszymi burgerowniami i przecenami szmat od polskich projektantów. I wszystko było dobrze a przynajmniej do czasu. Bo oczywiście Facebook Natalii przytył o setki kolejnych fanpagy. Natalia tak chciała być na czasie z informacjami w tzw. branżuni że lajkowała nie tyle duże stronki, co nawet najmniejsze twory rodzące się w odmętach internetu. Natalia już wtedy była niespokojna. Nie będzie przesadą jeśli powiem że nie potrafiła zjeść kanapki nie sprawdzając czy nie ma czegoś nowego na feedzie. Strasznie mnie to wkurwiało, lecz po zwróceniu jej uwagi zawsze obrywało mi się żebym dał spokój. Więc dałem. A tymczasem Natalia zajarała się zdrowym trybem życia.

Na wallu widać było w powiadomieniach ile stronek polubiła hurtem przez jakieś 2, 3 dni od kolejnej zajawki. Jakaś masakra. Na tym oczywiście nie skończyła i kolejnym jej hobby okazały się uwaga - Media Społecznościowe. Tutaj już można lajkować prawie wszystko, więc koleżanka zamieniła się w cyborga który co minutę odświeża walla w telefonie. Serio, wcale nie żartuję. Wyjście z nią na piwo nie jest czymś fajnym. Natalia tak naprawdę nie uzależniła się od Facebooka. Ona uzależniła się od informacji. Od tego zjebanego strumienia który i mnie jakiś czas temu wchłonął, ale i szybko mnie wypluł gdyż nie byłem na niego jakoś mocno podatny. Wolałem słońce i trawę. Oraz tygodniki i miesięczniki że względu na formę i zapach. Z informacją i tak się nie wygra. Nigdy nie będziemy dość 'na bieżąco'. Zawsze będzie coś jeszcze do sprawdzenia, jakiś news do przeczytania. 

Natalia kolejny raz skasowała fejsa. Wątpie że to będzie definitywny koniec. Mam tylko nadzieję że tym wszystkim czym się interesowała zarazi się także kiedyś w realnym życiu. Że pójdzie kiedyś na pokaz mody albo pojedzie na festiwal muzyczny. Że zacznie się zdrowo odżywiać i uprawiać sport, zamiast o tym czytać. Że zostawi coś po sobie, coś więcej niż tylko nieaktywne konto na Facebooku. 




Co to za cholerna moda na teksty motywacyjne?


Od paru miesięcy obserwuję rosnącą modę na poradniki które mają nam ładnie mówić jak mamy żyć. Blogi nastoletnich mędrców o rozwoju osobistym wyrastają jak grzyby po deszczu. Nawet starsi gracze zaczęli rebrandować swój content na bliższy coachingowi i teoretycznie nie ma w tym nic złego. Przecieź dobra rada zawsze w cenie, prawda?

Wiecie, sam jakieś 3 lata temu złapałem bakcyla na legendarne już wystąpienie Pana Walkiewicza - Pełna moc możliwości (jest na YouTube) i stwierdziłem podczas słuchania gościa że to jest to. Po godzinie od obejrzenia wykładu doszedłem do wniosku że to jednak straszny populizm i teksty w stylu 'Chcesz być oczytany? To czytaj', albo 'Chcesz coś w życiu robić? To zacznij to robić' nic mi w samodoskonaleniu nie pomogą. Wiecie dlaczego? Bo chyba nawet największy nieogar zna takie podstawy.

Ostatnio natrafiłem na popularnym blogu dobrą poradę odnośnie tego, jak się wyspać. Autor dumnie niczym odkrywca prawdy wszechrzeczy napisał w jednym z pierwszych punktów, żeby po prostu wcześniej położyć się spać. No super - myślę sobie. To ja napiszę że jeśli ktoś chce czuć się świeżo i pachnąco to powinien się myć i używać perfum. Serio? I o ile wspomniany Pan Walkiewicz jest świetnym mówcą i zapewne mógłbym słuchać jego speechy o obieraniu ziemniaków z zapartym tchem, to teksty randomów z internetu należy olewać ciepłym moczem. 

Jasne że każdy by chciał aby ktoś w końcu napisał poradnik o życiu, który rozwiąże nam wszystkie problemy. Niestety tak się nigdy nie stanie. Życie jest zbyt losowe i nie ma uniwersalnej metody rozwoju osobistego. Albo inaczej, może to wszystko jest tak proste że wystarczyłoby tylko jedno zdanie - Jeśli chcesz się rozwijać to po prostu się rozwijaj. Poradniki motywacyjne są w zasadzie dla kogo? Dla kogoś komu się nie chce nic i zwykły tekst ma kogoś zmotywować do wzięcia się za siebie? Jeśli Ty sam tego nie chcesz, to ktoś w sieci nie sprawi że zacznie się u Ciebie jakakolwiek zmiana. To wszystko bujda, wydmuszka. Pamiętajcie o tym. Zamiast czytać teksty zachęcające do biegania, wyjdźcie po prostu pobiegać. To takie proste. Do tego nie trzeba poradników.



Blogerze! Czy Twoja nazwa nie jest beznadziejna?




Ilekroć wchodzę na jakiegoś bloga, jeszcze przed kliknięciem w link sprawdzam jego nazwę. Często, a w zasadzie w większości przypadków po tak błahym researchu wiem już czego mogę się spodziewać. Czasami jednak nie, bo jeśli blog nie jest wprost nazwany 'ksiazkowerecenzje.blog.xyz.pl' to wzbudza to moją ciekawość i próbuje zgadnąć sam dla siebie cóż tym razem odkryje w odmętach sieci.

Natomiast gdy nazwa bloga przypomina mi nick z czatów na Onecie, wtedy wiem że jestem w czarnej dupie. Bo skoro np. Autorka nie potrafiła wysilić się bardziej w swoim pomyśle na wizytówkę swojej osoby i wybiera nazwę np.Anusiaaaa89 to skąd mam pewność że choć odrobinę wysiliła się by napisać dobry tekst? By mnie rozjebał. Bym po nim miał chwilę refleksji lub - w przypadku bloga modowego - ślinił się do ciekawych kompozycji zdjęć lub doboru stylizacji?

Uwierzcie mi że nazwa ma znaczenie. Krótki test - zamknijcie na chwilę oczy i zastanówcie się nad znanymi blogerami lub dużymi blogami czy serwisami, czy te instytucje mają w swojej nazwie ciąg tych samych liter, albo jakieś cyfry na końcu? Czy jakikolwiek duży sklep posługuje się takimi chwytami? Czy jeżeli ktoś chciałby założyć serwis filmowy to nazwałby go Filmweb22 dlatego że nazwa jest już zajęta? Oczywiście że nie i aż szkoda czasu nad takimi rzeczami się zastanawiać. Moim zdaniem blogerzy zamiast książek o blogowaniu czy stron z pomocami dla blogerów powinni czytać jakiekolwiek książki od marketingu czy public relations. Pozycje o autopromocji lub o wizerunku w sieci. Młodzi blogerzy popełniają już błąd na samym początku tworzenia bloga i myślą że dzięki wymianie obsów ktoś da im jakieś pieniądze lub zdobędą masę czytelników. Nie zdobędą.

Dziwi mnie bardzo jak widzę nazwę bloga typu pizzerfan77. To znaczy że co? Nazwa 'pizzerfan' była zajęta a komuś nie chciało się wymyślać nowej nazwy? Przecież to kompletnie nie ma sensu. Albo czasowniki w nazwie. Właściwie nigdy nie powinno się nazywać bloga typu 'lubię szpinak' (no chyba że aktualnie grasz w jakimś serialu, to nazwa się obroni). Więc nie robimy np. 'kocham melanże', 'nie mów do mnie z rana' czy 'lubie tanczyc'. To nazwy dobre na funpage na FB ale nie na Twojego bloga. Musisz mieć twardą, niezbyt długą nazwę. Nie chcę tutaj przytaczać przykładów znanych blogerów, wierzę że wiesz o co mi chodzi.

Na koniec mały tip, może zbyt oczywisty ale widzę że często pomijany. Jeśli nie masz pomysłu na nazwę bloga, nie wiesz jak określić to, co ma on prezentować to po prostu nazwij go swoim imieniem i nazwiskiem. Serio. I tak niedługo to będzie standardem. Każdy będzie wyznacznikiem opinii więc blogerzy już teraz przechodzą na ten typ prezencji. I nie przejmuj się jak masz parę postów i z setkę komentarzy. I tak i tak kiedyś trzeba będzie zmienić nazwę. Zrób to przy najbliższej okazji żeby Twoja nazwa 'cukiereczek93' nie budziła uśmiechu politowania. A najlepiej zrób to od razu jeśli wiążesz z blogiem jakieś plany. Zrobi Ci to lepiej niż żebry obsów (o których też zresztą niedługo napisze)

Tak więc nie łam się, rób nowego ŁADNEGO bloga z normalną nazwą. Na starym ustaw przekierowanie lub informację o nowym adresie. Zawsze się fajnie zaczyna coś od nowa. A może przy okazji nabierzesz nowej mocy i zrobisz to jeszcze lepiej niż ostatnio? Jestem pewien że tak będzie! Zmiany z nazwami bloga czy platformami to rzecz normalna w blogosferze. Każdy musi ewoluować. Poza tym pamiętaj, że lepiej wcześniej mieć fajnego bloga niż później. Na to nigdy nie jest za wcześnie, a może być już tylko za późno. Jak będziesz miał/miała jakieś problem czy nie do końca będzie przekonanie czy zostawiać taką a taką bazę danych, napisz do mnie na FB. Na pewno Ci pomogę. No to z fartem, zaczynamy nową przygodę z blogowaniem. Lepszą przygodę!





Jak się ogarnąć po powrocie z wakacji?



Pakuj Mandżur, już po melanżu. Znacie to prawda? Koniec pewnego etapu wakacyjnego za nami a przed nami widmo powrotu do rzeczywistości. Niestety (prawie) zawsze to co dobre szybko się kończy. Sam przeżywałem podobne katorgi w ostatnią niedzielę zaraz po przylocie z trójmiasta. Co prawda byłem trochę zmęczony już upałami i całym weekendem imprez i sam myślałem że powrót do Warszawy dobrze mi zrobi. Tego samego wieczora poczułem straszną pustkę związaną z powrotem do codziennych obowiązków.

W Polsce niestety mamy taki klimat, że szytem naszych marzeń w okresie letnim to to żeby wyjechać gdzieś na wczasy gdzie jest ciepło, są plaże i morze. Przy wybrzeżach w Stanach, Ameryce Południowej, Afryce, Indiach czy Europie Południowej tego problemu nie mają. Wystarczy tylko wyjść z domu, więc dla szczęściarzy to codzienność. U nas jest to niczym mała celebracja więc gdy tylko mamy trochę wolnego zmierzamy ku plażingowi, urlopowi na parę dni, imprezach nadmorskich czy rejsach całodniowych. Ot taka dawka szczęścia aplikowana podczas sezonu ogórkowego. 

Jest tak, że czym lepszy urlop tym większy zamuł po powrocie do codzienności. Wracamy wspomnieniami do tamtego wieczoru gdzie się świetnie bawilśmy lub do tych gorących dni i jedzenia lokalnych produktów na mieście. Tymczasem już jutro trzeba znowu zacząć ogarniać bieżące sprawy. Wakacje się skończyły, urlop wykorzystany a pogoda będzie już coraz gorsza. Dni coraz krótsze a bluzki coraz dłuższe. Jak sobie radzić po powrocie z wakacji?

Niestety, wbrew tytułowi tego posta nie ma na to żadnej metody. Człowiek się zaklimatyzuje, po prostu potrzebuje czasu. Olejcie wszystkie coachingowe czy motywujące bzdety, nie czytajcie żadnych debilnych pierdół motywujących blogerów. Gdyby ktoś miał receptę na szczęście, dawno byłby bożyszczem i miał swoją sektę. Mi pomogło jedno, zwykły banał ale jakże prawdziwy - HOBBY. Człowiek który poświęca dużo swego czasu na zainteresowanie które mu sprawia przyjemność, nie ma czasu na rozpamiętywanie przeszłości.

Za rok i tak znowu wrócimy na te parę chwil, dni do ulubionych lub nowych miejsc. I znowu przez odrobinę czasu zapomnimy o wszystkim. Będziemy płynąć.









Śpieszmy się kochać blogerów. Tak szybko dochodzą.



To nie jest zwykła premiera książki. Tomek Tomczyk aka Jason Hunt a dawny kominek, od jakiegoś czasu mocno podkręcał media o swojej nowej, rewolucyjnej książce. Wcześniej parę lat temu coś palnął że zarobi na niej chyba miliard dolarów, ale ja osobiście z całego serca mu tego życzyłem. Bo akurat lubię czytać jego wypociny, chociaż wiem że w większości to teksty które wsadzają kij w mrowisko po prostu po kliknięcia.

Wcześniej przy prezentacji książki pokazywał jej układ, design itp. Całkiem to ładnie wszystko wygląda i w grubiej oprawia naprawdę będzie dobrze się prezentować na półce. Gatunkowo autor pozycjonuje swoje dzieło jako 'powieść motywująca' co w zasadzie automatycznie kojarzyć się może z różnymi coachingowymi bzdetami. Patrząc po niektórych zdjęciach z cytatami, bardziej na myśl przychodzi mi książka "Sekret" Rhondy Byrne. Całość podobno jest sympatycznie napisana dobrze znanym stylem autora a gdzieniegdzie pojawiają się nawet fragmenty niektórych wpisów z blogów.

Natomiast cały internet nie żyje już samą książką i sposobem jej wydania (moim zdaniem gdyby była napisana klasycznie, bez odstępów itp. liczyłaby sobie ok 150 stron) co bardziej recenzjami. A dokładniej recenzjami znajomych blogerów autora. Oczywiście, coś takiego jak kółko wzajemnej adoracji istnieje w każdej dziedzinie kultury, sztuki etc. więc spodziewałem się że opinie wśród tzw. 'blogosfery' będą bardzo przychylne. Jednakże to co dostaliśmy przy okazji wczesnych podsumowań książki Thorn wprawiło w ruch całą machinę internetowego hejtu.

Fakt jest taki, że Jason Hunt jest kolesiem który dobrze ogarnia marketing wokół własnej osoby. Dodatkowo nie każdy go lubi, bo najzwyczajniej w świecie zadufani w sobie blogerzy nie są zazwyczaj lubiani. Oczywiście poza swoimi wyznawcami. Ich fani, czyli tzw. sekta zawsze będzie za swoim ulubionym blogerem i to jest bardzo fajne ale również lekko niepokojące. Natomiast jak wszyscy zauważyli każda recenzja książki Tomka Tomczyka jest tak pozytywna jakby recenzujący ją blogerzy mieli zaraz dostać spazmów najlepszego orgazmu swojego życia. Pomijając już niektóre cytaty które znalazł i zamieścił w sieci ASZ Dziennik (które również polecam sprawdzić), dochodzę do wniosku że wśród czytających nowy Jason Hunt to guru ówczesnych pisarzy a sam THORN to następca biblii. - TUTAJ LINK

Nie wiem czy rzeczywiście jest to spowodowane jakąś niepisaną (albo pisaną) sztamą, czy po prostu blogerzy nie czytają dobrych książek. Weźmy np. pod uwagę Pana Pawła Opydo aka Wpływowego Blogera, który wcześniej recenzował książkę innego kolegi-blogera lub np. 50 twarzy Greya. Być może spowodowane jest to tym, że banalne cytaty i populistyczne podejście do szczęścia jest tym, czym obecnie czytelnicy są zainteresowani. Wszak Pan Tucholski, np. stargetował swojego bloga z kulturalnego na motywującego. Wszędzie Coachingi i samorozwój. Być może to teraz temat który w necie się klika, bo przecież każdy może dać Wam wspaniałe rady jak zmienić swoje życie.

Kolejne blogi. Wspomniany Pan Andrzej, Fashionelka i parę jeszcze bliżej lub dalej znajomych oczywiście jednogłośnie - Hit, Nike, Oskar, Emmy i Grammy. A przecież wystarczyło nawet delikatnie dla zmyły wskazać jeden, dwa negatywne punkty i być może problem by był zakończony.

Ciekawi mnie tylko czemu wszyscy jednogłośnie poszli za blogerem? Czy to dlatego że to ich dobry znajomy? Czy dobrze wiedzieli że trzeba robić maksymalny PR blogerom, by marki jeszcze chętniej wchodziły z nimi w współpracę? Czy to zamknięte grono, zawsze dochodzi jednocześnie? Tego nie wiemy. Może być po prostu jeszcze jeden powód. Thorn jest po prostu świetną książką a my, zwykli czytelnicy się nie znamy. Gdy już emocje opadną i dostanę jakieś 2-3 recenzje od czytanych krytyków literatury być może wtedy sprawdzę sam tę tajemnicza księgę. Podobno jest już nawet ukryta grupa, która rozwiązuje tajemnice książki. W sumie, zawsze lubiłem czytać Dana Browna więc być może jest to książka w sam raz dla mnie. Ciekawi mnie jeszcze jedna rzecz - czy autorzy poczytnych blogów nie stracą szacunku wśród czytelników. Czy nie czują oni już że ich ulubiony bloger delikatnie mówiąc, robi ich w chuja. I że zawsze jak coś poleca, to może nie być to jego szczera opinia. Czas pokaże. Z drugiej strony już wiem, że duża część osób książki nigdy nie weźmie do ręki właśnie przez to że Jason Hunt podzielił czytelników. I być może o to właśnie w tym wszystkim chodzi. Może Thorn jest pozycją dla znajomych i tzw. 'blogosfery', może zwykli czytelnicy literatury nie łykną tego jak wspomniani blogerzy. Może tylko oni przy tej książce dochodzą. 

Koniecznie sprawdźcie najlepsze cytaty z recenzji książki, w drugim linku poniżej.





Testament spisany? Bo właśnie pora umierać:) #coteblogerytojaniemoge #blogerzy #prawda

Najlepsze horrory dekady cz.2




Przeczytaj wcześniej:  Najlepsze horrory dekady cz.1

Wracamy z drugą częścią zestawienia najlepszych filmów grozy dekady. Tym razem pozycje będą nowsze, bo zaczynamy dokładnie tam gdzie skończyliśmy. Od 2011r. Tłumaczenia filmów oczywiście z hateweba. Zapraszam.

Poniższy tekst zawiera spoilery!
Krzyk 4 (2011)
scream
To jest dopiero prawdziwy horror. Kilkukrotnie próbowałem podejść do tego tytułu. Zawsze bezskutecznie. Ten film jest tak straszny,że chyba już nigdy go nie obejrzę do końca i dlatego z dumą otwiera drugą część mojego zestawienia. Wiecie, bardzo lubiłem poprzednie części (zwłaszcza 1 i 2) i nawet czekałem na kolejny epizod, by przez seans znowu bawić się w detektywa i zgadywać który popierdoleniec tym razem ukrył się za charyzmatyczną maską. Do tej pory co jakiś czas sprawdzam czy reżyserem tego dzieła rzeczywiście jest Wes Craven. Popełnił on bowiem film tak zły, że nie da się go oglądać, co paradoksalnie sprawia że jest prawdziwym horrorem i zasługuję do miano jednego z najstraszniejszych filmów dekady.

Szepty (2011)
szepty
Przyznam szczerze, że do filmu zachęciła mnie klimatyczna okładka i plakaty. Nie oglądałem wcześniej żadnych trailerów a i sam film nie był przesadnie hypowany. Fabuła samego dreszczowca ( a dla niektórych po prostu dramatu) rozgrywa się w internacie dla chłopców i zarysem problematyki stawia fabułę gdzieś obok Sierocińca i 1408. Tu główna bohaterka (Rebecca Hall zawsze chyba już będzie mi się myliła ze Scarlet Johanson) jest kobietą z misją. A dosłownie zajmuje się demaskowaniem szarlatanów i spirytystów (coś jak Cusack w 1408). W filmie nie ma jebnięć, co dla niektórych będzie minusem a dla innych plusem. Dla tych co stawiają jednak klimat ponad momenty, będzie to tajemnicza podróż, czasem melancholijna ale jednak pełna napięcia tak, że czasem chcielibyśmy żeby coś wyleciało w końcu i dało nam klasyczny podskok do góry. Tak się jednak nie dzieje, a jednocześnie ciągle siedzimy w tzw. gotowości. Oczywiście o ile mamy kawałek wyobraźni i lubimy klimat pseudo-gotycki.
Sinister (2012)
sinister
Przyznam szczerze – to dobry tytuł. Pamiętam zapowiedzi tego filmu i jego hype na wyjątkowe widowisko. Wyjątkowe oczywiście nie było, ale sama historia i sposób jej opowiedzenia wystarczyła by ów horror trafił na listy najchętniej widzianych filmów grozy. Najfajniejszy oczywiście moment to ten, kiedy główny bohater odkrywa zakazane taśmy i wraz z nim przyglądamy się wyjątkowo okrutnym mordom.Ten film to dla mnie jeszcze jedna ważna rzecz. Horror ten obejrzałem w jakieś średniej wersji (z naciskiem na mocno średniej) i kompletnie mnie nie poniósł. Po jakimś czasie, gdy wyszła wersja już wysokiej jakości, dałem filmowi drugą szanse. I też jakoś specjalnie mi włosów na plecach nie postawił, ale dostrzegłem głowne walory tytułu.  Od tego momentu nie oglądam już nic co nie jest chociażby w 720p. Dzięki temu, filmy i seriale sprawiają mi dużo więcej frajdy. Sam sinister zarobił tylko w USA 48 baniek zielonych, więc dziwie się że chciwi producenci nie zaatakowali od razu drugą częścią, co jest dosyć standardową procedurą w w branży. Ja tam bym się odważył obejrzeć.
V/H/S (2012)
vhs
To jest dopiero film – zagadka. Albo się podoba albo nie. Przyznam szczerze, że to jedyny horror w całym zestawieniu który mi się chyba nie spodobał. Ale zostawiając na chwilę swoje subiektywne spostrzeżenia i pamiętając że tytuł często wśród geeków się pojawia, poczułem fanowski obowiązek umieścić go w tej części listy. Wiecie, filmem jarają się osoby które kochają horrory kręcone z rąsi. Jasne, sam takie oglądałem i gdy jeszcze ta forma mi się nie przejadła, było to dla mnie ciekawe. Czasy idą jednak do przodu i nie potrzebujemy już trzech filmów o tym samym. Sam pomysł ciekawy i podobny trochę do Sinister – tu także oglądamy chore nagrania. Pierwsze zapamiętałem, bo naprawdę ktoś musi mieć nieźle zryty beret żeby wymyślać takie nowelki jak chociażby demonopodobnecoś robiące laskę swojej ofierze. No proszę Was, toż to satanistyczny swagporn.
Maniac (2012)
manaic
Jezu, jaki ten Frodo to pojebaniec w tym filmie. Aż odebrało mi mowę. Jak on skalpuje te swoje ofiary i w ogóle co ten film przedstawia?. A najlepsze jest to, że odkryłem go zupełnie przez przypadek. Czytam dużo stronek z filmami dla geeków, ale ten tytuł wcześniej mi się nie przewinął (albo podświadomość chciała mi oszczędzić strasznych scen) I to nie jest typowy gore, po prostu przedstawia mordy tak jak film może je przedstawiać – dosłownie i bez uciętych scen. W ogóle dalej do mnie nie dociera że ktoś miał pomysł obsadzenia hobbita w roli psychola, ale wyszło to całkiem ciekawie. Seryjny morderca zabijający kobiety z ulic to banał, który zawsze będzie mnie kręcił (swoją drogą, ciekawe czemu media oskarżają gry o jakieś satanizmy a twórców filmów i widzów tego typu zostawia w spokoju). Tak, mam słabość do takich scenariuszy chyba po Kojakach z Savalasem. Często  horrory bardziej ‚przyziemne’ są straszniejsze niż te, w których występują jakieś upiory, duchy czy potwory. Jest tu jeszcze jeden element który potęguje uczucie napięcia a mianowicie manekiny. Zawsze jak widzę w filmach manekiny to czekam tylko aż któryś z nich się ruszy. Manekiny i lalki są straszne.
Obecność (2013)
conjurning
Wang to urodzony szczęściarz. Zresztą, kto się nie jarał w 2003r. jego debiutancką Piłą? Nawet jeśli przyznawać się do tego to aktualnie wsyd, to nie mógł on sobie wyobrazić lepszej drogi wkroczenia na geekowskie salony. Jego Obecność to dowód na to, że reżyser doskonale porusza się w gatunkach kina grozy. Historia na podstawie słynnych spraw małżeństwa Warrenów, tylko z pozoru wydaje się kolejnym, naciąganym pomysłem na film typu ‚historia wydarzyła się naprawdę’. Autor zdaje sobie sprawę że musi popłynąć na tyle, by film był ciekawy i próbował przestraszyć widza. I tu udaje mu się to niemal doskonale, przeplatając ze sobą sceny zawałowe z klimatem całej historii. Zresztą, muzyka i ujęcia kamery dopieszczają cały obraz na tyle, że wielokrotnie trzeba trzymać się za serducho. No i gra w chowanego to chyba najstraszniejsza rzecz jaką widziałem przez te 10 lat. Chce więcej, choć boje się że nadchodzący sequel będzie słaby (strach przed sequelami to prawdziwy horror każdego fana). Btw- film zarobił 318 baniek zielonych!!!
Mama (2013)
mama
Uwielbiam wszystkie produkcje, których okładka mówi mi że Del toro maczał w tym paluchy. Kino grubego nerda udowodniło że filmy grozy można opowiadać spokojnie, budować klimat, a w odpowiednich momentach pierdolnąć mordą jakiegoś upiora przy akompaniamencie głośnych efektów dźwiękowych. Nie inaczej jest w tym przypadku i choć Del Toro miał mało do powiedzenia w sprawie fabuły (origin powstał już w 2008r), to sam film został zrealizowany w charakterystycznym dla niego stylu. Zresztą, mamy tu wszystko co powinniśmy: tajemnice sprzed lat, pustą chatkę w lesie, upiora, małe dziewczynki i fabułę z pogranicza dreszczowca i baśni (czyli to co w każdym filmie Toro). Tak, wiem – końcówka była słaba. Wzruszające sceny matczynej miłości to trochę banał i pójście w naprawdę dziwnym kierunku, ale taki był zamysł twórcy od paru lat. Na plus zasługuje muzyka, której melancholia z gracją budowała uczucie niepokoju.
Martwe Zło (2013)
evil dead
Tu ciężko było mi uwierzyć że w ogóle ktoś chce ruszyć klasykę Sama Raimiego. Wszak Martwe Zło z Brucem Cambellem to idealny przykład dobrego kina złego smaku lub przynajmniej uwielbienia do klasycznej tandety lat osiemdziesiątych. Remake odszedł trochę od tych założeń i spróbował nas przerazić w nowoczesnym wydaniu. Sam film jest tak złożony jak kostka rubika przez daltoniste. To co odróżnia widowisko od typowego przedstawiciela gatunku widoczne jest już na początku. Jest chatka w lesie oraz grupka młodzieży (standard). Tu jednak duży plus dla scenarzysty, bo dzieciaki nie przyjechały się nawalić i pobzykać a pomóc uzależnionej od narkotyków koleżance. No to pomogli. Gdyby wiedzieli że dziewczyna przeżyje takiego tripa to by pozwolili jej pewnie walić w spokoju do upadłego. Tak niestety uwalniają demoniczne moce a studio przeznaczyło 17 baniek na sztuczną krew. Bo tu jej leje się tak gęsto że ‚wszelkie piły to przy tym tępe narzędzia’. Oprócz krwistych scen mamy jednak surowy i typowy horror złożony w hołdzie gatunku. Tym razem bez Asha, ale Bruce Cambell powróci w nadchodzącym serialu.
Zbaw nas ode złego (2014)
deliver  us
Z jakiegoś nieznanego mi powodu seans tego filmu odkładałem bez końca. Może przesyt miałem wszystkimi tymi tytułami o egzorcyzmach. W sumie gdyby odjąć parę scen byłby to po prostu kryminał. I kto wie, może wtedy mógłby być bardziej doceniony. Tymczasem dostaliśmy strasznie duszny dreszczowiec religijny z księżulkiem, który moim zdaniem pasowałby idealnie do nadchodzącego Kaznodziei.  W sumie jest standardowo, ale takie banały lubimy najbardziej – policjant który nie może przyjąć niewyjaśnionego i klecha-mentor od egzorcyzmów. Tym razem bez małych, nawiedzonych, unoszących się pod sufitem dziewczynek. Wydaje mi się że nie do końca twórcy wykorzystali jednak potencjał i całość mogłaby być o wiele lepsza. Ale do trzech razy sztuka (reżyser wcześniej nakręcił opisywany wyżej Sinister)
Sprawdź też pierwszą część zestawienia:  Najlepsze horrory dekady cz.1

Gdyby nie faceci, nie miałybyście na co narzekać.



Znacie to  - wracacie do mieszkania po ciężkim dniu, złe na wszystko a zwłaszcza na to że ta wredna znajoma znowu założyła mini spodenki oraz szpileczki i wszyscy byli nią dzisiaj zainteresowani. Do tego dochodzi Wasz facet który na 100% nie zrobił czegoś o co go poprosiłyście już kolejny raz. Stan wkurwienia osiąga zenit więc Wasz Marcin, Damian czy Krzysiek zaraz odczuje co to znaczy chodzący wulkan.

Albo jeszcze inaczej. Jeśli wkurwił Cię jeden facet, możesz spokojnie wyżyć się na innym. Rzucić jakimś sarkazmem albo dać mu do zrozumienia że jest burakiem. Logiczne. Wszak gdyby nie płeć brzydka, kobiety kumulowały by w sobie zbyt dużą ilość wkurwienia. Dlatego zawsze jak podczas rozmowy w towarzystwie padają dywagacje, co by się stało gdyby kobiety były same na świecie mam zam zawsze jedną odpowiedź.

Otóż poradziłybyście sobie we wszystkim. Tak naprawdę potrzebujecie nas tylko do reprodukcji, ale ostatnimi czasy kto by chciał mieć dziecko. Natomiast gdyby zabrakło mężczyzn na świecie, kobiety nie miałyby żywych worków treningowych i mogłoby być słabo;) Gdyby wyżywały się na sobie wzajemnie mogłoby doprowadzić to do wielkiej apokalipsy. Więc jeśli następnym razem będziecie się zastanawiały czy odejść od tego zioma co to ciągle albo gra w grę, albo spotyka się z kumplami zastanówcie się czy będziecie mogły na kimś się wyładować i doceńcie swojego misiaczka;)