Natalia jest ostro uzależniona od facebooka

niedziela, sierpnia 30, 2015 Unknown 13 Comments



Z Natalią poznałem się jakieś 4, może 5 lat temu. Może w jakiejś imprezowni w Warszawie, chyba w Kamieniołomach. Nie zaiskrzyło, ale wcale nie miało. Mieliśmy taki układ, że po prostu byliśmy dla siebie interesującymi znajonymi. To tak w kwestii nakreślenia tematu.

Natalia była od zawsze pochłonięta wiadomościami że świata. Takimi trendami dla młodych osób. Już podczas naszego zapoznania, okazało się że dziewczyna ma sporo zainteresowań. To czyniło z niej interesującą osobę. To również miało ją w przyszłości zniszczyć i doprowadzić do załamania psychicznego. Zresztą, Natalia już na początku imprezy o ile dobrze pamiętam odpaliła Facebook na jakimś paździerzastym telefonie i zaprosiła mnie do znajomych. No fakt, przecież w praktyce już się znaliśmy.

Natalia jarała się fotografią od zawsze. Przynajmniej tak mi mówiła. Zaraz potem do jej hobby dołączyła moda. Często na necie wymienialiśmy się jakimiś nowymi zdjęciami z sesji czy podsyłałem jej linki o nowych projektantach i pokazach. Oczywiście wszystko za pomocą serwisu Facebook ale wtedy nie miało to takiego znaczenia. Albo po prostu tak myślałem. Jakiś czas później do grona zainteresowań dołączyły imprezy i ogólnie muzyka wraz z koncertami i festiwalami. Natalia coraz częściej przysyłała mi linki do eventów klubowych a i ja sporo wtedy działałem przy promocjach tego typu imprez. Dlatego też wielokrotnie wspominałem jej, że jeśli chce być z czymś na bieżąco to powinna sobie odpowiednio skonfigurować fejsa. Wiecie, tak żeby nie widziała mord znajomych, ich dzieci czy zdjęć wspólnego wypadu z mężem do Ciechocinka. Sam feed polubionych i ważnej dla niej treści.

Natalia szybko łyknęła bakcyla i stworzyła sobie platformę bez aktualizacji statusów znajomych, za to z najmodniejszymi miejscówkami na mieście, najlepszymi burgerowniami i przecenami szmat od polskich projektantów. I wszystko było dobrze a przynajmniej do czasu. Bo oczywiście Facebook Natalii przytył o setki kolejnych fanpagy. Natalia tak chciała być na czasie z informacjami w tzw. branżuni że lajkowała nie tyle duże stronki, co nawet najmniejsze twory rodzące się w odmętach internetu. Natalia już wtedy była niespokojna. Nie będzie przesadą jeśli powiem że nie potrafiła zjeść kanapki nie sprawdzając czy nie ma czegoś nowego na feedzie. Strasznie mnie to wkurwiało, lecz po zwróceniu jej uwagi zawsze obrywało mi się żebym dał spokój. Więc dałem. A tymczasem Natalia zajarała się zdrowym trybem życia.

Na wallu widać było w powiadomieniach ile stronek polubiła hurtem przez jakieś 2, 3 dni od kolejnej zajawki. Jakaś masakra. Na tym oczywiście nie skończyła i kolejnym jej hobby okazały się uwaga - Media Społecznościowe. Tutaj już można lajkować prawie wszystko, więc koleżanka zamieniła się w cyborga który co minutę odświeża walla w telefonie. Serio, wcale nie żartuję. Wyjście z nią na piwo nie jest czymś fajnym. Natalia tak naprawdę nie uzależniła się od Facebooka. Ona uzależniła się od informacji. Od tego zjebanego strumienia który i mnie jakiś czas temu wchłonął, ale i szybko mnie wypluł gdyż nie byłem na niego jakoś mocno podatny. Wolałem słońce i trawę. Oraz tygodniki i miesięczniki że względu na formę i zapach. Z informacją i tak się nie wygra. Nigdy nie będziemy dość 'na bieżąco'. Zawsze będzie coś jeszcze do sprawdzenia, jakiś news do przeczytania. 

Natalia kolejny raz skasowała fejsa. Wątpie że to będzie definitywny koniec. Mam tylko nadzieję że tym wszystkim czym się interesowała zarazi się także kiedyś w realnym życiu. Że pójdzie kiedyś na pokaz mody albo pojedzie na festiwal muzyczny. Że zacznie się zdrowo odżywiać i uprawiać sport, zamiast o tym czytać. Że zostawi coś po sobie, coś więcej niż tylko nieaktywne konto na Facebooku. 



13 komentarze:

Co to za cholerna moda na teksty motywacyjne?

poniedziałek, sierpnia 24, 2015 Unknown 19 Comments


Od paru miesięcy obserwuję rosnącą modę na poradniki które mają nam ładnie mówić jak mamy żyć. Blogi nastoletnich mędrców o rozwoju osobistym wyrastają jak grzyby po deszczu. Nawet starsi gracze zaczęli rebrandować swój content na bliższy coachingowi i teoretycznie nie ma w tym nic złego. Przecieź dobra rada zawsze w cenie, prawda?

Wiecie, sam jakieś 3 lata temu złapałem bakcyla na legendarne już wystąpienie Pana Walkiewicza - Pełna moc możliwości (jest na YouTube) i stwierdziłem podczas słuchania gościa że to jest to. Po godzinie od obejrzenia wykładu doszedłem do wniosku że to jednak straszny populizm i teksty w stylu 'Chcesz być oczytany? To czytaj', albo 'Chcesz coś w życiu robić? To zacznij to robić' nic mi w samodoskonaleniu nie pomogą. Wiecie dlaczego? Bo chyba nawet największy nieogar zna takie podstawy.

Ostatnio natrafiłem na popularnym blogu dobrą poradę odnośnie tego, jak się wyspać. Autor dumnie niczym odkrywca prawdy wszechrzeczy napisał w jednym z pierwszych punktów, żeby po prostu wcześniej położyć się spać. No super - myślę sobie. To ja napiszę że jeśli ktoś chce czuć się świeżo i pachnąco to powinien się myć i używać perfum. Serio? I o ile wspomniany Pan Walkiewicz jest świetnym mówcą i zapewne mógłbym słuchać jego speechy o obieraniu ziemniaków z zapartym tchem, to teksty randomów z internetu należy olewać ciepłym moczem. 

Jasne że każdy by chciał aby ktoś w końcu napisał poradnik o życiu, który rozwiąże nam wszystkie problemy. Niestety tak się nigdy nie stanie. Życie jest zbyt losowe i nie ma uniwersalnej metody rozwoju osobistego. Albo inaczej, może to wszystko jest tak proste że wystarczyłoby tylko jedno zdanie - Jeśli chcesz się rozwijać to po prostu się rozwijaj. Poradniki motywacyjne są w zasadzie dla kogo? Dla kogoś komu się nie chce nic i zwykły tekst ma kogoś zmotywować do wzięcia się za siebie? Jeśli Ty sam tego nie chcesz, to ktoś w sieci nie sprawi że zacznie się u Ciebie jakakolwiek zmiana. To wszystko bujda, wydmuszka. Pamiętajcie o tym. Zamiast czytać teksty zachęcające do biegania, wyjdźcie po prostu pobiegać. To takie proste. Do tego nie trzeba poradników.


19 komentarze:

Blogerze! Czy Twoja nazwa nie jest beznadziejna?

piątek, sierpnia 21, 2015 Unknown 34 Comments




Ilekroć wchodzę na jakiegoś bloga, jeszcze przed kliknięciem w link sprawdzam jego nazwę. Często, a w zasadzie w większości przypadków po tak błahym researchu wiem już czego mogę się spodziewać. Czasami jednak nie, bo jeśli blog nie jest wprost nazwany 'ksiazkowerecenzje.blog.xyz.pl' to wzbudza to moją ciekawość i próbuje zgadnąć sam dla siebie cóż tym razem odkryje w odmętach sieci.

Natomiast gdy nazwa bloga przypomina mi nick z czatów na Onecie, wtedy wiem że jestem w czarnej dupie. Bo skoro np. Autorka nie potrafiła wysilić się bardziej w swoim pomyśle na wizytówkę swojej osoby i wybiera nazwę np.Anusiaaaa89 to skąd mam pewność że choć odrobinę wysiliła się by napisać dobry tekst? By mnie rozjebał. Bym po nim miał chwilę refleksji lub - w przypadku bloga modowego - ślinił się do ciekawych kompozycji zdjęć lub doboru stylizacji?

Uwierzcie mi że nazwa ma znaczenie. Krótki test - zamknijcie na chwilę oczy i zastanówcie się nad znanymi blogerami lub dużymi blogami czy serwisami, czy te instytucje mają w swojej nazwie ciąg tych samych liter, albo jakieś cyfry na końcu? Czy jakikolwiek duży sklep posługuje się takimi chwytami? Czy jeżeli ktoś chciałby założyć serwis filmowy to nazwałby go Filmweb22 dlatego że nazwa jest już zajęta? Oczywiście że nie i aż szkoda czasu nad takimi rzeczami się zastanawiać. Moim zdaniem blogerzy zamiast książek o blogowaniu czy stron z pomocami dla blogerów powinni czytać jakiekolwiek książki od marketingu czy public relations. Pozycje o autopromocji lub o wizerunku w sieci. Młodzi blogerzy popełniają już błąd na samym początku tworzenia bloga i myślą że dzięki wymianie obsów ktoś da im jakieś pieniądze lub zdobędą masę czytelników. Nie zdobędą.

Dziwi mnie bardzo jak widzę nazwę bloga typu pizzerfan77. To znaczy że co? Nazwa 'pizzerfan' była zajęta a komuś nie chciało się wymyślać nowej nazwy? Przecież to kompletnie nie ma sensu. Albo czasowniki w nazwie. Właściwie nigdy nie powinno się nazywać bloga typu 'lubię szpinak' (no chyba że aktualnie grasz w jakimś serialu, to nazwa się obroni). Więc nie robimy np. 'kocham melanże', 'nie mów do mnie z rana' czy 'lubie tanczyc'. To nazwy dobre na funpage na FB ale nie na Twojego bloga. Musisz mieć twardą, niezbyt długą nazwę. Nie chcę tutaj przytaczać przykładów znanych blogerów, wierzę że wiesz o co mi chodzi.

Na koniec mały tip, może zbyt oczywisty ale widzę że często pomijany. Jeśli nie masz pomysłu na nazwę bloga, nie wiesz jak określić to, co ma on prezentować to po prostu nazwij go swoim imieniem i nazwiskiem. Serio. I tak niedługo to będzie standardem. Każdy będzie wyznacznikiem opinii więc blogerzy już teraz przechodzą na ten typ prezencji. I nie przejmuj się jak masz parę postów i z setkę komentarzy. I tak i tak kiedyś trzeba będzie zmienić nazwę. Zrób to przy najbliższej okazji żeby Twoja nazwa 'cukiereczek93' nie budziła uśmiechu politowania. A najlepiej zrób to od razu jeśli wiążesz z blogiem jakieś plany. Zrobi Ci to lepiej niż żebry obsów (o których też zresztą niedługo napisze)

Tak więc nie łam się, rób nowego ŁADNEGO bloga z normalną nazwą. Na starym ustaw przekierowanie lub informację o nowym adresie. Zawsze się fajnie zaczyna coś od nowa. A może przy okazji nabierzesz nowej mocy i zrobisz to jeszcze lepiej niż ostatnio? Jestem pewien że tak będzie! Zmiany z nazwami bloga czy platformami to rzecz normalna w blogosferze. Każdy musi ewoluować. Poza tym pamiętaj, że lepiej wcześniej mieć fajnego bloga niż później. Na to nigdy nie jest za wcześnie, a może być już tylko za późno. Jak będziesz miał/miała jakieś problem czy nie do końca będzie przekonanie czy zostawiać taką a taką bazę danych, napisz do mnie na FB. Na pewno Ci pomogę. No to z fartem, zaczynamy nową przygodę z blogowaniem. Lepszą przygodę!




34 komentarze:

Jak się ogarnąć po powrocie z wakacji?

czwartek, sierpnia 20, 2015 Unknown 5 Comments



Pakuj Mandżur, już po melanżu. Znacie to prawda? Koniec pewnego etapu wakacyjnego za nami a przed nami widmo powrotu do rzeczywistości. Niestety (prawie) zawsze to co dobre szybko się kończy. Sam przeżywałem podobne katorgi w ostatnią niedzielę zaraz po przylocie z trójmiasta. Co prawda byłem trochę zmęczony już upałami i całym weekendem imprez i sam myślałem że powrót do Warszawy dobrze mi zrobi. Tego samego wieczora poczułem straszną pustkę związaną z powrotem do codziennych obowiązków.

W Polsce niestety mamy taki klimat, że szytem naszych marzeń w okresie letnim to to żeby wyjechać gdzieś na wczasy gdzie jest ciepło, są plaże i morze. Przy wybrzeżach w Stanach, Ameryce Południowej, Afryce, Indiach czy Europie Południowej tego problemu nie mają. Wystarczy tylko wyjść z domu, więc dla szczęściarzy to codzienność. U nas jest to niczym mała celebracja więc gdy tylko mamy trochę wolnego zmierzamy ku plażingowi, urlopowi na parę dni, imprezach nadmorskich czy rejsach całodniowych. Ot taka dawka szczęścia aplikowana podczas sezonu ogórkowego. 

Jest tak, że czym lepszy urlop tym większy zamuł po powrocie do codzienności. Wracamy wspomnieniami do tamtego wieczoru gdzie się świetnie bawilśmy lub do tych gorących dni i jedzenia lokalnych produktów na mieście. Tymczasem już jutro trzeba znowu zacząć ogarniać bieżące sprawy. Wakacje się skończyły, urlop wykorzystany a pogoda będzie już coraz gorsza. Dni coraz krótsze a bluzki coraz dłuższe. Jak sobie radzić po powrocie z wakacji?

Niestety, wbrew tytułowi tego posta nie ma na to żadnej metody. Człowiek się zaklimatyzuje, po prostu potrzebuje czasu. Olejcie wszystkie coachingowe czy motywujące bzdety, nie czytajcie żadnych debilnych pierdół motywujących blogerów. Gdyby ktoś miał receptę na szczęście, dawno byłby bożyszczem i miał swoją sektę. Mi pomogło jedno, zwykły banał ale jakże prawdziwy - HOBBY. Człowiek który poświęca dużo swego czasu na zainteresowanie które mu sprawia przyjemność, nie ma czasu na rozpamiętywanie przeszłości.

Za rok i tak znowu wrócimy na te parę chwil, dni do ulubionych lub nowych miejsc. I znowu przez odrobinę czasu zapomnimy o wszystkim. Będziemy płynąć.








5 komentarze:

Śpieszmy się kochać blogerów. Tak szybko dochodzą.

wtorek, sierpnia 18, 2015 Unknown 16 Comments



To nie jest zwykła premiera książki. Tomek Tomczyk aka Jason Hunt a dawny kominek, od jakiegoś czasu mocno podkręcał media o swojej nowej, rewolucyjnej książce. Wcześniej parę lat temu coś palnął że zarobi na niej chyba miliard dolarów, ale ja osobiście z całego serca mu tego życzyłem. Bo akurat lubię czytać jego wypociny, chociaż wiem że w większości to teksty które wsadzają kij w mrowisko po prostu po kliknięcia.

Wcześniej przy prezentacji książki pokazywał jej układ, design itp. Całkiem to ładnie wszystko wygląda i w grubiej oprawia naprawdę będzie dobrze się prezentować na półce. Gatunkowo autor pozycjonuje swoje dzieło jako 'powieść motywująca' co w zasadzie automatycznie kojarzyć się może z różnymi coachingowymi bzdetami. Patrząc po niektórych zdjęciach z cytatami, bardziej na myśl przychodzi mi książka "Sekret" Rhondy Byrne. Całość podobno jest sympatycznie napisana dobrze znanym stylem autora a gdzieniegdzie pojawiają się nawet fragmenty niektórych wpisów z blogów.

Natomiast cały internet nie żyje już samą książką i sposobem jej wydania (moim zdaniem gdyby była napisana klasycznie, bez odstępów itp. liczyłaby sobie ok 150 stron) co bardziej recenzjami. A dokładniej recenzjami znajomych blogerów autora. Oczywiście, coś takiego jak kółko wzajemnej adoracji istnieje w każdej dziedzinie kultury, sztuki etc. więc spodziewałem się że opinie wśród tzw. 'blogosfery' będą bardzo przychylne. Jednakże to co dostaliśmy przy okazji wczesnych podsumowań książki Thorn wprawiło w ruch całą machinę internetowego hejtu.

Fakt jest taki, że Jason Hunt jest kolesiem który dobrze ogarnia marketing wokół własnej osoby. Dodatkowo nie każdy go lubi, bo najzwyczajniej w świecie zadufani w sobie blogerzy nie są zazwyczaj lubiani. Oczywiście poza swoimi wyznawcami. Ich fani, czyli tzw. sekta zawsze będzie za swoim ulubionym blogerem i to jest bardzo fajne ale również lekko niepokojące. Natomiast jak wszyscy zauważyli każda recenzja książki Tomka Tomczyka jest tak pozytywna jakby recenzujący ją blogerzy mieli zaraz dostać spazmów najlepszego orgazmu swojego życia. Pomijając już niektóre cytaty które znalazł i zamieścił w sieci ASZ Dziennik (które również polecam sprawdzić), dochodzę do wniosku że wśród czytających nowy Jason Hunt to guru ówczesnych pisarzy a sam THORN to następca biblii. - TUTAJ LINK

Nie wiem czy rzeczywiście jest to spowodowane jakąś niepisaną (albo pisaną) sztamą, czy po prostu blogerzy nie czytają dobrych książek. Weźmy np. pod uwagę Pana Pawła Opydo aka Wpływowego Blogera, który wcześniej recenzował książkę innego kolegi-blogera lub np. 50 twarzy Greya. Być może spowodowane jest to tym, że banalne cytaty i populistyczne podejście do szczęścia jest tym, czym obecnie czytelnicy są zainteresowani. Wszak Pan Tucholski, np. stargetował swojego bloga z kulturalnego na motywującego. Wszędzie Coachingi i samorozwój. Być może to teraz temat który w necie się klika, bo przecież każdy może dać Wam wspaniałe rady jak zmienić swoje życie.

Kolejne blogi. Wspomniany Pan Andrzej, Fashionelka i parę jeszcze bliżej lub dalej znajomych oczywiście jednogłośnie - Hit, Nike, Oskar, Emmy i Grammy. A przecież wystarczyło nawet delikatnie dla zmyły wskazać jeden, dwa negatywne punkty i być może problem by był zakończony.

Ciekawi mnie tylko czemu wszyscy jednogłośnie poszli za blogerem? Czy to dlatego że to ich dobry znajomy? Czy dobrze wiedzieli że trzeba robić maksymalny PR blogerom, by marki jeszcze chętniej wchodziły z nimi w współpracę? Czy to zamknięte grono, zawsze dochodzi jednocześnie? Tego nie wiemy. Może być po prostu jeszcze jeden powód. Thorn jest po prostu świetną książką a my, zwykli czytelnicy się nie znamy. Gdy już emocje opadną i dostanę jakieś 2-3 recenzje od czytanych krytyków literatury być może wtedy sprawdzę sam tę tajemnicza księgę. Podobno jest już nawet ukryta grupa, która rozwiązuje tajemnice książki. W sumie, zawsze lubiłem czytać Dana Browna więc być może jest to książka w sam raz dla mnie. Ciekawi mnie jeszcze jedna rzecz - czy autorzy poczytnych blogów nie stracą szacunku wśród czytelników. Czy nie czują oni już że ich ulubiony bloger delikatnie mówiąc, robi ich w chuja. I że zawsze jak coś poleca, to może nie być to jego szczera opinia. Czas pokaże. Z drugiej strony już wiem, że duża część osób książki nigdy nie weźmie do ręki właśnie przez to że Jason Hunt podzielił czytelników. I być może o to właśnie w tym wszystkim chodzi. Może Thorn jest pozycją dla znajomych i tzw. 'blogosfery', może zwykli czytelnicy literatury nie łykną tego jak wspomniani blogerzy. Może tylko oni przy tej książce dochodzą. 

Koniecznie sprawdźcie najlepsze cytaty z recenzji książki, w drugim linku poniżej.





Testament spisany? Bo właśnie pora umierać:) #coteblogerytojaniemoge #blogerzy #prawda

16 komentarze:

Najlepsze horrory dekady cz.2

poniedziałek, sierpnia 17, 2015 Unknown 16 Comments




Przeczytaj wcześniej:  Najlepsze horrory dekady cz.1

Wracamy z drugą częścią zestawienia najlepszych filmów grozy dekady. Tym razem pozycje będą nowsze, bo zaczynamy dokładnie tam gdzie skończyliśmy. Od 2011r. Tłumaczenia filmów oczywiście z hateweba. Zapraszam.

Poniższy tekst zawiera spoilery!
Krzyk 4 (2011)
scream
To jest dopiero prawdziwy horror. Kilkukrotnie próbowałem podejść do tego tytułu. Zawsze bezskutecznie. Ten film jest tak straszny,że chyba już nigdy go nie obejrzę do końca i dlatego z dumą otwiera drugą część mojego zestawienia. Wiecie, bardzo lubiłem poprzednie części (zwłaszcza 1 i 2) i nawet czekałem na kolejny epizod, by przez seans znowu bawić się w detektywa i zgadywać który popierdoleniec tym razem ukrył się za charyzmatyczną maską. Do tej pory co jakiś czas sprawdzam czy reżyserem tego dzieła rzeczywiście jest Wes Craven. Popełnił on bowiem film tak zły, że nie da się go oglądać, co paradoksalnie sprawia że jest prawdziwym horrorem i zasługuję do miano jednego z najstraszniejszych filmów dekady.

Szepty (2011)
szepty
Przyznam szczerze, że do filmu zachęciła mnie klimatyczna okładka i plakaty. Nie oglądałem wcześniej żadnych trailerów a i sam film nie był przesadnie hypowany. Fabuła samego dreszczowca ( a dla niektórych po prostu dramatu) rozgrywa się w internacie dla chłopców i zarysem problematyki stawia fabułę gdzieś obok Sierocińca i 1408. Tu główna bohaterka (Rebecca Hall zawsze chyba już będzie mi się myliła ze Scarlet Johanson) jest kobietą z misją. A dosłownie zajmuje się demaskowaniem szarlatanów i spirytystów (coś jak Cusack w 1408). W filmie nie ma jebnięć, co dla niektórych będzie minusem a dla innych plusem. Dla tych co stawiają jednak klimat ponad momenty, będzie to tajemnicza podróż, czasem melancholijna ale jednak pełna napięcia tak, że czasem chcielibyśmy żeby coś wyleciało w końcu i dało nam klasyczny podskok do góry. Tak się jednak nie dzieje, a jednocześnie ciągle siedzimy w tzw. gotowości. Oczywiście o ile mamy kawałek wyobraźni i lubimy klimat pseudo-gotycki.
Sinister (2012)
sinister
Przyznam szczerze – to dobry tytuł. Pamiętam zapowiedzi tego filmu i jego hype na wyjątkowe widowisko. Wyjątkowe oczywiście nie było, ale sama historia i sposób jej opowiedzenia wystarczyła by ów horror trafił na listy najchętniej widzianych filmów grozy. Najfajniejszy oczywiście moment to ten, kiedy główny bohater odkrywa zakazane taśmy i wraz z nim przyglądamy się wyjątkowo okrutnym mordom.Ten film to dla mnie jeszcze jedna ważna rzecz. Horror ten obejrzałem w jakieś średniej wersji (z naciskiem na mocno średniej) i kompletnie mnie nie poniósł. Po jakimś czasie, gdy wyszła wersja już wysokiej jakości, dałem filmowi drugą szanse. I też jakoś specjalnie mi włosów na plecach nie postawił, ale dostrzegłem głowne walory tytułu.  Od tego momentu nie oglądam już nic co nie jest chociażby w 720p. Dzięki temu, filmy i seriale sprawiają mi dużo więcej frajdy. Sam sinister zarobił tylko w USA 48 baniek zielonych, więc dziwie się że chciwi producenci nie zaatakowali od razu drugą częścią, co jest dosyć standardową procedurą w w branży. Ja tam bym się odważył obejrzeć.
V/H/S (2012)
vhs
To jest dopiero film – zagadka. Albo się podoba albo nie. Przyznam szczerze, że to jedyny horror w całym zestawieniu który mi się chyba nie spodobał. Ale zostawiając na chwilę swoje subiektywne spostrzeżenia i pamiętając że tytuł często wśród geeków się pojawia, poczułem fanowski obowiązek umieścić go w tej części listy. Wiecie, filmem jarają się osoby które kochają horrory kręcone z rąsi. Jasne, sam takie oglądałem i gdy jeszcze ta forma mi się nie przejadła, było to dla mnie ciekawe. Czasy idą jednak do przodu i nie potrzebujemy już trzech filmów o tym samym. Sam pomysł ciekawy i podobny trochę do Sinister – tu także oglądamy chore nagrania. Pierwsze zapamiętałem, bo naprawdę ktoś musi mieć nieźle zryty beret żeby wymyślać takie nowelki jak chociażby demonopodobnecoś robiące laskę swojej ofierze. No proszę Was, toż to satanistyczny swagporn.
Maniac (2012)
manaic
Jezu, jaki ten Frodo to pojebaniec w tym filmie. Aż odebrało mi mowę. Jak on skalpuje te swoje ofiary i w ogóle co ten film przedstawia?. A najlepsze jest to, że odkryłem go zupełnie przez przypadek. Czytam dużo stronek z filmami dla geeków, ale ten tytuł wcześniej mi się nie przewinął (albo podświadomość chciała mi oszczędzić strasznych scen) I to nie jest typowy gore, po prostu przedstawia mordy tak jak film może je przedstawiać – dosłownie i bez uciętych scen. W ogóle dalej do mnie nie dociera że ktoś miał pomysł obsadzenia hobbita w roli psychola, ale wyszło to całkiem ciekawie. Seryjny morderca zabijający kobiety z ulic to banał, który zawsze będzie mnie kręcił (swoją drogą, ciekawe czemu media oskarżają gry o jakieś satanizmy a twórców filmów i widzów tego typu zostawia w spokoju). Tak, mam słabość do takich scenariuszy chyba po Kojakach z Savalasem. Często  horrory bardziej ‚przyziemne’ są straszniejsze niż te, w których występują jakieś upiory, duchy czy potwory. Jest tu jeszcze jeden element który potęguje uczucie napięcia a mianowicie manekiny. Zawsze jak widzę w filmach manekiny to czekam tylko aż któryś z nich się ruszy. Manekiny i lalki są straszne.
Obecność (2013)
conjurning
Wang to urodzony szczęściarz. Zresztą, kto się nie jarał w 2003r. jego debiutancką Piłą? Nawet jeśli przyznawać się do tego to aktualnie wsyd, to nie mógł on sobie wyobrazić lepszej drogi wkroczenia na geekowskie salony. Jego Obecność to dowód na to, że reżyser doskonale porusza się w gatunkach kina grozy. Historia na podstawie słynnych spraw małżeństwa Warrenów, tylko z pozoru wydaje się kolejnym, naciąganym pomysłem na film typu ‚historia wydarzyła się naprawdę’. Autor zdaje sobie sprawę że musi popłynąć na tyle, by film był ciekawy i próbował przestraszyć widza. I tu udaje mu się to niemal doskonale, przeplatając ze sobą sceny zawałowe z klimatem całej historii. Zresztą, muzyka i ujęcia kamery dopieszczają cały obraz na tyle, że wielokrotnie trzeba trzymać się za serducho. No i gra w chowanego to chyba najstraszniejsza rzecz jaką widziałem przez te 10 lat. Chce więcej, choć boje się że nadchodzący sequel będzie słaby (strach przed sequelami to prawdziwy horror każdego fana). Btw- film zarobił 318 baniek zielonych!!!
Mama (2013)
mama
Uwielbiam wszystkie produkcje, których okładka mówi mi że Del toro maczał w tym paluchy. Kino grubego nerda udowodniło że filmy grozy można opowiadać spokojnie, budować klimat, a w odpowiednich momentach pierdolnąć mordą jakiegoś upiora przy akompaniamencie głośnych efektów dźwiękowych. Nie inaczej jest w tym przypadku i choć Del Toro miał mało do powiedzenia w sprawie fabuły (origin powstał już w 2008r), to sam film został zrealizowany w charakterystycznym dla niego stylu. Zresztą, mamy tu wszystko co powinniśmy: tajemnice sprzed lat, pustą chatkę w lesie, upiora, małe dziewczynki i fabułę z pogranicza dreszczowca i baśni (czyli to co w każdym filmie Toro). Tak, wiem – końcówka była słaba. Wzruszające sceny matczynej miłości to trochę banał i pójście w naprawdę dziwnym kierunku, ale taki był zamysł twórcy od paru lat. Na plus zasługuje muzyka, której melancholia z gracją budowała uczucie niepokoju.
Martwe Zło (2013)
evil dead
Tu ciężko było mi uwierzyć że w ogóle ktoś chce ruszyć klasykę Sama Raimiego. Wszak Martwe Zło z Brucem Cambellem to idealny przykład dobrego kina złego smaku lub przynajmniej uwielbienia do klasycznej tandety lat osiemdziesiątych. Remake odszedł trochę od tych założeń i spróbował nas przerazić w nowoczesnym wydaniu. Sam film jest tak złożony jak kostka rubika przez daltoniste. To co odróżnia widowisko od typowego przedstawiciela gatunku widoczne jest już na początku. Jest chatka w lesie oraz grupka młodzieży (standard). Tu jednak duży plus dla scenarzysty, bo dzieciaki nie przyjechały się nawalić i pobzykać a pomóc uzależnionej od narkotyków koleżance. No to pomogli. Gdyby wiedzieli że dziewczyna przeżyje takiego tripa to by pozwolili jej pewnie walić w spokoju do upadłego. Tak niestety uwalniają demoniczne moce a studio przeznaczyło 17 baniek na sztuczną krew. Bo tu jej leje się tak gęsto że ‚wszelkie piły to przy tym tępe narzędzia’. Oprócz krwistych scen mamy jednak surowy i typowy horror złożony w hołdzie gatunku. Tym razem bez Asha, ale Bruce Cambell powróci w nadchodzącym serialu.
Zbaw nas ode złego (2014)
deliver  us
Z jakiegoś nieznanego mi powodu seans tego filmu odkładałem bez końca. Może przesyt miałem wszystkimi tymi tytułami o egzorcyzmach. W sumie gdyby odjąć parę scen byłby to po prostu kryminał. I kto wie, może wtedy mógłby być bardziej doceniony. Tymczasem dostaliśmy strasznie duszny dreszczowiec religijny z księżulkiem, który moim zdaniem pasowałby idealnie do nadchodzącego Kaznodziei.  W sumie jest standardowo, ale takie banały lubimy najbardziej – policjant który nie może przyjąć niewyjaśnionego i klecha-mentor od egzorcyzmów. Tym razem bez małych, nawiedzonych, unoszących się pod sufitem dziewczynek. Wydaje mi się że nie do końca twórcy wykorzystali jednak potencjał i całość mogłaby być o wiele lepsza. Ale do trzech razy sztuka (reżyser wcześniej nakręcił opisywany wyżej Sinister)
Sprawdź też pierwszą część zestawienia:  Najlepsze horrory dekady cz.1

16 komentarze:

Gdyby nie faceci, nie miałybyście na co narzekać.

poniedziałek, sierpnia 10, 2015 Unknown 8 Comments



Znacie to  - wracacie do mieszkania po ciężkim dniu, złe na wszystko a zwłaszcza na to że ta wredna znajoma znowu założyła mini spodenki oraz szpileczki i wszyscy byli nią dzisiaj zainteresowani. Do tego dochodzi Wasz facet który na 100% nie zrobił czegoś o co go poprosiłyście już kolejny raz. Stan wkurwienia osiąga zenit więc Wasz Marcin, Damian czy Krzysiek zaraz odczuje co to znaczy chodzący wulkan.

Albo jeszcze inaczej. Jeśli wkurwił Cię jeden facet, możesz spokojnie wyżyć się na innym. Rzucić jakimś sarkazmem albo dać mu do zrozumienia że jest burakiem. Logiczne. Wszak gdyby nie płeć brzydka, kobiety kumulowały by w sobie zbyt dużą ilość wkurwienia. Dlatego zawsze jak podczas rozmowy w towarzystwie padają dywagacje, co by się stało gdyby kobiety były same na świecie mam zam zawsze jedną odpowiedź.

Otóż poradziłybyście sobie we wszystkim. Tak naprawdę potrzebujecie nas tylko do reprodukcji, ale ostatnimi czasy kto by chciał mieć dziecko. Natomiast gdyby zabrakło mężczyzn na świecie, kobiety nie miałyby żywych worków treningowych i mogłoby być słabo;) Gdyby wyżywały się na sobie wzajemnie mogłoby doprowadzić to do wielkiej apokalipsy. Więc jeśli następnym razem będziecie się zastanawiały czy odejść od tego zioma co to ciągle albo gra w grę, albo spotyka się z kumplami zastanówcie się czy będziecie mogły na kimś się wyładować i doceńcie swojego misiaczka;)

8 komentarze:

Nike Roshe Run - Najfajniejsze modele

piątek, sierpnia 07, 2015 Unknown 2 Comments



Nike miał niebywałego farta z tym modelem. Jeśli popularność Roshe nie będzie malała to firma może mieć udanego następce miejskich Air Maxów czy Air Force. A przecież linia która wystartowała w 2012 roku w teorii przeznaczona była dla osób aktywnych fizycznie. Miały to być buty na treningi, fitness, jogging a obecnie stały się już miejską klasyką. I nic w tym dziwnego, lekkie, przewiewne buty idealnie wpasowały się w miejską stylówę i coraz częściej widzimy je na nogach przechodniów. Dzieje się tak, że buty są strasznie uniwersalne. Pasują zarówno do outfitu sportowego jak i rurek więc szybko znalazła się szeroka grupa nabywców. Legenda głosi że na początku design buta nie spotkał się z aprobatą Nike i twórca linii Dylan Raasch musiał ostro przekonywać giganta że dobra droga. Poniżej moja subiektywna lista najfajniejszych wariacji tej linii.































Zdjęcia pobrane z Zalando.pl oraz Sneakers-actus.fr

2 komentarze:

Frytki w Warszawie za 20zł? No i co z tego?

środa, sierpnia 05, 2015 Unknown 2 Comments


2 tygodnie temu pewien autor na łamach portalu Metro dotarł do serca materii. Odkrył on bowiem że w Warszawie (ale i zapewne w innych miastach) w knajpach są ceny droższe niż w sklepach. Swoje oburzenie uzasadnił "kwotami z kosmosu". No bo jak można płacić za małą wodę mineralną w knajpie 5 skoro przecież w sklepie kosztuje nieco ponad złotówkę. Tylko autor ośmiesza sam siebie bo przecież piwo w sklepie też kosztuje poniżej 3zł a płacimy w klubach po 8-10. Dodatkowo autor wytyka chociażby własnoręcznie przyrządzone napoje po 15zł. 

W kolejce przede mną starsza pani, która zamawia, uwaga, bo to ważne - lemoniadę. Wtem pada hasło ze strony kelnerki: - 15 złotych poproszę. Starsza pani płaci, odchodzi od kasy, a mnie zalewa krew i robi się jeszcze bardziej gorąco. ILE?!


W takim razie nie wiem jakby pismak zareagował gdyby np. wszedł do Almy i sprawdził naturalne soki, albo wody mineralne po 20zł. Chyba by zszedł z tego upału. Chłopak chyba nie wie że oprócz tego że knajpy muszą zarobić, muszą zapłacić personelowi, czynsz, światło itp. to jeszcze do tego dochodzą wszelakie skąłdki jak ZUS itp. Owszem, pewnie dałoby radę zaserwować lemoniadę własnej roboty za 5 zł w barze mlecznym czy jakimś tańszym lokalu więc w czym problem? Jeśli nie stać mnie na steka od Atelier Amaro to nie marudzę że mają ceny zawyżone bo w Jeffsie można zjeść już za 40zł a w Sphinxie za 30. Nie rozumiem całego tego bólu dupy i gównoburzy którą autor chciał osiągnąć. No chyba tylko po to żeby tekst był klikalny. 

Słyszeliście o latte na sojowym mleku? To kolejny świetny przykład, jak zdziera się z warszawiaków pieniądze. Niby nic złego się nie dzieje, ale zawsze kilka złotych do fartuszka wpadnie. Wiele kawiarni każe sobie płacić dodatkowo za inny rodzaj mleka

Kolejna głupota. Autora dziwi że dopłaca się za sojowe mleko a co w tym dziwnego? Przecież zwykłe kosztuje 2,50zł a sojowe 10zł. To chyba normalne że skoro jest różnica w składnikach to i różnica w cenie będzie inna. Być może autor tekstu wychowany na schabowych z kapustą nie ogarnia że są na świecie produkty które jednak trochę kosztują. Jasne że w cenie 2 sztuk avocado można zjeść kebaba ale co z tego? Skoro woli klasyczne, tanie jedzenie to jego sprawa ale nie powinien wywoływać gównoburzy o coś o czym nawet nie ma zielonego pojęcia.

Ostatnie to frytki po 20zł które pismak znalazł niedaleko kampusu UW.

Naprawdę, nie wiem, co trzeba mieć w głowie (pewnie stary olej obijający się o czaszkę), aby narzucać takie ceny! Cena surowego produktu nie jest wiedzą tajemną, więc każdy może oszacować, ile przepłacamy. Podobnie jest z burakiem. Smaczne, ale i bardzo tanie warzywo warszawskie restauracje sprzedają w cenach kosmicznych

Jeżeli ktoś taki nie rozumie, że w restauracjach się nie płaci za produkt tylko za możliwość zjedzenia w pewnym miejscu, to nie powinien w ogóle zaczynać pisać na takie tematy. Jak dla mnie nie tylko się ośmieszył autor co i wystawił wizytówkę portalowi Metro. Nie wiem jakby zareagował np. na paryskie kawiarenki czy włoskie restauracje. Zawsze może przecież zjeść frytki w macu za piątala i nie chodzić do restauracji dla dorosłych.

2 komentarze:

Snapchat wygrał. Oto hit lata 2015

wtorek, sierpnia 04, 2015 Unknown 1 Comments



Zawsze jak wchodzi jakaś nowa platforma społecznościowa to wieszczę jej szybki koniec. Z niektórymi udało mi się przewidzieć dokładnie jak będą wyglądały za rok, dwa, za to inne nie przestają mnie zadziwiać do tej pory i wciąż dobrze się trzymają. Czasem przymykam oko na nowe trendy które dopiero co się wykluwają, gdyż nie sposób jest się zająć wszystkim.

Tak własnie było swego czasu ze Snapchatem. Kiedy w tamtym roku niektórzy znajomi wysyłali sobie paro sekundowe Snapy nie byłem pewny o co im chodzi. Przecież jest ten cały Vine i już od jakiegoś czasu ludzie się jarają mikroblogami. Do tego jak usłyszałem że te całe Snapy szybko znikają wiedziałem że to nie dla mnie. Ja lubię stałe rzeczy, z ulotnych tylko alkohol. Po paru miesiącach zainstalowałem i mnie wciągnęło. Osobiście nie wysyłam znajomym rzeczy tylko buduję codziennie swoje tzw. My Story. I to jest dla mnie w tym wszystkim najfajniejsze.

My Story - czyli 24 godzinne Snapy które wyskakują zaraz po sobie. Można mieszać obrazki z nagraniami, dokładać tekst lub kolorować i dorysowawać sobie rzeczy. Fajnie? Może w teorii nie wygląda to tak zachęcająco ale w praktyce spisuje się zajebiście. W zasadzie pokazujesz jak mija Ci dzień, dzielisz się ze znajomymi swoimi chwilami, Myślisz sobie zapewne, no super ale jest Facebook, Instagram, Twitter heeeloo! Tam też mogę wrzucać zdjęcia i filmiki. I niby tak, ale nie do końca. W Instagramie każde zdjęcie poprzedzone jest układaniem włosów, dokładnością zrobienia klatki, uprzątnięciem otoczenia itp. Dlatego zazwyczaj lądują tam zdjęcia wyreżyserowane. I do tego w niedużych ilościach na dzień. W Facebooku także nie chcielibyście pewnie wrzucać po 20 zdjęć dziennie bo znajomi nazwaliby Was albo zjebami albo byście zostali zablokowani na wallu i tyle z masowych zdjęć. 



Dlatego właśnie tutaj sprawdza się Snapchat. Szybkie zdjęcia bez przygotowania, krótkie filmiki które wyskakują zaraz po sobie i tak znikną po 24 godzin zastąpione nowymi. Jest to bardzo dobre rozwiązanie bo nie zaśmieca nam profilu i nie zbiera niepotrzebnej i starej treści. Dodatkowo takie rozwiązanie działa podobnie jak przekaz na żywo. Są np. profile na Snapchacie gdzie można patrzeć co się aktualnie dzieje np. na festiwalach muzycznych. Nie jest to oczywiście przekaz na żywo jak np. możemy zrobić sobie aplikacją Periscope, ale zawsze można oglądać najfajniej złapane momenty przez różne osoby. Całe My Story na Snapchat jest jakby naszym pamiętnikiem pokazywanym na żywo którym chcemy się dzielić z innymi. 

Czy warto? To już musicie sami wypróbować. Dziś Snapchat to już ponad 100 mln. użytkowników i ciągle przybywają nowi. Oczywiście, platforma nie zastąpi Wam np. Facebooka ale jest to doskonałe uzupełnienie istniejących już platform socjalnych. W dzisiejszych czasach liczy się tu i teraz. Nikogo nie obchodzą już statusy znajomych z wczoraj. I dlatego właśnie snapchat staje się coraz bardziej popularny. Jeśli dopiero zaczynacie swoją przygodę - zapraszam również do siebie. Nazwa - dawid.sowinski.




1 komentarze:

10 Najważniejszych dla mnie książek

poniedziałek, sierpnia 03, 2015 Unknown 0 Comments


W ramach akcji  ‪#‎czytamwiecjestem organizowanej przez kampanię Ocal Książki, dokładam swoją cegiełkę i typuje 10 najważniejszych dla mnie książek w życiu.
  1. Mały Książe – Antoine de Saint-Exupéry
  2. Władca Pierścieni – John Ronald Reuel Tolkien
  3. Buszujący w zbożu – J. D. Salinger
  4. Krótka historia czasu – Stephen Hawking
  5. Dziady cz.3 – Adam Mickiewicz
  6. Mieć czy być? – Erich Fromm
  7. Imię Róży – Umberto Eco
  8. Chłopi – Władysław Reymont
  9. Gościu – Krzysztof Grabowski
  10. 622 upadki Bunga, czyli Demoniczna kobieta – Stanisław Ignacy Witkiewicz

k

0 komentarze:

Rowerzysto! Won z rowerem z autobusu!

niedziela, sierpnia 02, 2015 Unknown 5 Comments


Sezon na rowery na dobre zagościł w miejskim folklorze i bardzo dobrze, bo przecież sport to zdrowie. Stacji rowerowych w Warszawie obecnie jest chyba więcej niż bud z kebabem a na chodnikach wkurwiają nas przejeżdżający cykliści co parę metrów. No i dobra, rozumiem to bo przecież nikt nie chce w ruchliwym mieście skończyć pod kołami fury prowadzonej przez jakiegoś naćpanego celebrytę, czy Janusza który raz na jakiś czas przypomina sobie jak jeździć. Ale na litość boską. Jak już wyciągasz ze swojego bloku kochanego jednoślada by sobie nim pojeździć, to jeździj do jasnej cholery! W autobusach miejskich i tak już jest ścisk jak w piekle a do tego dochodzą upały i ogólnie wkurwienie bo komuś wali spod pachy. To jeszcze taki wpycha się ze swoim złomem w piździec pod najlepsze miejsca stojące czyli koło okna. Zresztą jeden to jeszcze pikuś, ale dwóch już próbują zrobić mały chaos. Do tego niech jeszcze spróbuje jakoś się wcisnąć matka z wózkiem i momentalnie gól spokojnemu człowiekowi prawie rozpierdala aortę.
Bo widzicie, po podwyżkach cen biletów wcale więcej autobusów nie jeździ. Są trasy takie że zawsze jest tłok niezależnie od godziny. Korki itp. Ludzi co miesiąc do stolicy przybywa coraz więcej, a taki jeden z drugim sportowiec z rowerem się pakuje do autobusu. To po jakiego wała on ten rower w ogóle wyciągnął? Żeby jeździć na nim, czy z nim? A może po to, by włączyć aplikację Endomondo a potem palić jana że się jebnęło dłuższą traskę. Kiedyś jak się wyszło na rower to się na nim jeździło. Do tego chyba ten wynalazek służy. Drzwi się ledwo domykają a taki jeszcze ma czelność próbować się jakoś wcisnąć jakby nie mógł przejechać sobie te 2,3 kilometry.
Frustracja rodzi agresję i jak mnie kiedyś który choćby kołem zawadzi to chyba mu przebije opony. Potem media wypisują że w naszym kraju wszyscy złośliwi, nikt nikomu nie ustępuje miejsca itp. Wcale się nie dziwie. Bo w komunikacji miejskiej nic nie jest przemyślane. No bo jak np. wytłumaczyć fakt, że najbardziej zaludnione autobusy nie kursują jeszcze częściej? Skoro jest trasa np. przy cmentarzu, gdzie babki mdleją na sam widok pustych miejsc, to nikt się nie ogarnie że coś by się jednak przydało zrobić. Tak samo np. w trasie na lotnisko. Gdzie wiadomo że lotniska czy dworce to raczej miejsca gdzie zawsze jeździ sporo osób. I to najczęściej jeszcze z bagażami, torbami itp. To do tego jeszcze taka parka się pakuje z rowerem bo przecież rower służy do przewożenia go autobusami miejskimi. Tramwaj przez most w weekend zazwyczaj zajebany full. W środku widzę stoją łachy z rowerami. Nóż się w kieszeni otwiera. Proponuję jeszcze w celu oszczędności paliwa wbijać z motorami.

5 komentarze: